Ideały czyli „Miłość cierpliwa jest…”
Młodość! Pierwsze zauroczenia, zawroty głowy. Zakochiwałam się bez pamięci. Inne dziewczyny spotykały się z tym, z tamtym, ja wpadałam jak śliwka w kompot. Miałam szesnaście lat, chodziłam również z szesnastolatkiem, byliśmy dzieciakami, a ja już snułam wizje naszego przyszłego, wspólnego życia. Oczekiwałam poważnego, stabilnego, trwałego związku, takiego „na zawsze i na wieczność”, a wybierałam do niego niespokojnego ducha, pędziwiatra nie mogącego zagrzać miejsca. Sprzeczność nie dająca się pogodzić, ja jednak z uporem maniaka wierzyłam, że to jest możliwe i moje kolejne wybory, nie tylko te młodzieńcze, odbywały się według tego klucza. Po pierwsze nie mógł być NUDNY i przewidywalny jak mój tato. Dlatego nie był to zakochany we mnie prymus S – inteligentny, zdolny, przy tym poukładany, nad wyraz grzeczny i solidny, tylko był to A, równie zdolny i inteligentny, ale o wiele bardziej ciekawy. Miał mnóstwo zajęć, przyjaciół, pomysłów. Ciągle gdzieś leciał, z kimś się spotykał. A ja czekałam. Wiecznie na niego czekałam i złościłam się, że dla mnie nie ma czasu. Najchętniej zamknęłabym go w złotej klatce i wypuszczała tylko po to, żeby się ze mną całował. A potem z powrotem do klatki. Żeby był MÓJ, tylko mój, NA ZAWSZE. Może S byłby z tego zadowolony, ale nie A. Wytrwał ze mną kilka miesięcy na zasadzie – on latał, ja czekałam, a spotykaliśmy się po to, żeby się całować. Po powrocie z wakacji przestał się do mnie odzywać. I to była moja pierwsza wielka czarna doopa. Potrafiłam godzinami leżeć na podłodze, słuchać „Samby pa Ti” Santany i przeżywać rozstanie.