UWAGA. BLOG ZAWIERA TREŚCI PRZEZNACZONE DLA OSÓB, KTÓRE UKOŃCZYŁY 18 LAT.

Z MIŁOŚCI DO ŻYCIA (KATALINA)

DIAMENTOWA ŻYJE  - Autor: Katalina

Diamentowa wstaje wcześnie. To nic, że całkiem niedawno się położyła. Ma dużo do zrobienia. 
KAWA! Jest! Żyjemy! Poranna rozbiegówka: śniadanka, drobne do automatu, instrukcje, wskazówki, prośby , jakieś kwitki do pozabierania – maszyna ruszyła. Każdy biegnie w swoją stronę. Jeśli to dobry dzień – spotkamy się przy obiedzie, jeśli „bardzo dobry” - dopiero wieczorem. Kiedykolwiek to nastąpi, pogadamy, pośmiejemy się, będziemy RODZINĄ, nareszcie prawdziwą rodziną.
  Skąd ta euforia? Bo nie byliśmy, długo nie byliśmy rodziną. Grupa zastraszonych, nieufnych, samotników. Pochowanych w sobie i zamkniętych w swoich pokojach (albo odwrotnie).
Okazało się, że jednak potrafimy normalnie żyć - być , można powiedzieć. Ale trzeba było zrobić generalne porządki. W „obejściu” i w sobie. Na zewnątrz poszło bez większych trudności. Dobra, szeroka miotła i już! A środek… cóż. Cały czas w trakcie sprzątania. Tam był naprawdę niezły bałagan. Systematyzujemy, układamy, WYRZUCAMY ŚMIECI, chowamy głęboko, wyciągamy na światło dzienne. REORGANIZACJA WNĘTRZA TRWA! Czy się skończy – nie wiem, ale jestem w drodze. Idę.
  Tak, idę do pracy. Kiedyś nie mogłam. To znaczy mogłam chodzić, ale nie do pracy. Tylko tam gdzie mi zezwolono. Nie tak oficjalnie, na piśmie, czy w innej wyartykułowanej formie. Mogłam udać się tam, gdzie mentalnie zezwolił mi on. Jeśli w niewłaściwym czasie byłam w niewłaściwym ( w jego imaginacji) miejscu – bolało. Bolała go dusza i musiał dać znać. A mnie (kiedyś) ranił ból jego duszy.
Bo to dobry człowiek był. WSZYSTKO (co chciał) robił dla rodziny. Szkoda, że chciał tak niewiele i tak rzadko. Tak, czy siak, nie powinna boleć dusza kogoś, kto robi WSZYSTKO.
Ten ból duszy oznaczał, że nie jestem dość dobra, że za mało się przykładam, że zbyt egoistycznie podchodzę do życia, że powinnam więcej, bardziej, mocniej i wyłącznie w jego kierunku. A ja bezustannie popełniałam błędy. Funkcjonowałam (próbowałam) według zasad i norm uniwersalnych. Te indywidualne nie trafiały do mnie, nie miałam przekonania, nie godziłam się. 
Jak długo można żyć w opozycji do samej siebie? Długo, bardzo długo. 

*********************

PSYCHOFAG WIECZNIE ŻYWY
(autor: Katalina)

Psychofag teoretycznie (formalnie) zniknął z mojego życia. Były różne ataki, próby, podchody, ale nie dałam się. Wzięłam na wytrzymanie – cierpliwy nie był nigdy – poddał się więc, szczęśliwie. Teoretycznie więc, psychofag zniknął.

Ale z psychofagiem jest jak z Wezuwiuszem – niby nieczynny, a czasami się ocknie. Jak się „ocyka” (nie Wezuwiusz, ten drugi), to nie jest miło. Wszystkim nie jest, a szczególnie „ockniętemu”.

Przeszliśmy cała paletę, gamę, harmonię, wszystkie stopnie eskalacji obumierania uczuć dobrych, budzenia się złych, niepohamowanego rozkwitu i spokojnego ich wygaszania. Ale, niestety, nie wszystkim wygasło całkiem. Mi wygasło – zwisa swobodnym kalafiorem. Nie ma gościa, nie było i nie będzie. W końcu to „zaledwie” dwadzieścia kilka lat z mojego życia. Proste? Proste! Teraz już tak.

Ale mamy przeciwnika, chociaż ani „nas zieje, ani grzębi”, ale jest. I on sobie właśnie przypomniał, że jest, dzisiaj sobie przypomniał. Psychofag dzwoni, chociaż nie powinien, ale dzwoni. Prośbę ma (a jakże, jak zawsze – albo prośba, albo zła nowina, zwykłe co słychać było zbyt zwykłe), czy mogę mu wyrok rozwodowy skserować i wysłać (albo ożenek, albo megakredyt – jeśli po pierwsze, to dobrze, jeśli po drugie mogą być kłopoty z alimentami) na adres mamusi , bo ja mam, a on – nieeee. Na to ja, że do sądu proszę się zwrócić, to nie moja małpa, nie mój cyrk. On, że niby wie, ale to kłopot dla niego, a ja wyrok mam, więc mogę… A ja, że nie, bo nie mam czasu na załatwianie nie swoich spraw ponieważ pracuję 12h na dobę i nie mam na znaczek, bo marnie płacą. On, że mi zwróci. Ja, że nie wierzę i nie stać mnie na takie ryzyko. A uprzejma być nie muszę, nie zasłużył. On się obraził. DLACZEGO? Sam chciał, przecież się zaczął, czyż nie?

WNIOSEK

Od psychofaga nie ma ucieczki, ale z czasem jest z niego niezły fun.

CBDU


********

COŚ TU ŚMIERDZI
(autor: Katalina)

Przychodzi taka chwila, kiedy zaczynasz być Diamentową. Ona się budzi, bo przecież była w Tobie zawsze. Ale schowałaś ją głęboko i zapomniałaś… DLA DOBRA RODZINY. Cudowne słowa – klucze. Słyszysz, czujesz, widzisz, że DOBRO RODZINY  jest najważniejsze. I działasz dla onego dobra. I pracujesz, gotujesz, sprzątasz, dbasz, dopilnowujesz, interesujesz się, zachęcasz, kontrolujesz, kupujesz, sprzedajesz, remontujesz… Jesteś zmęczona do granic wytrzymałości, zaciskasz zęby, żeby nie okazać słabości, wstajesz – idziesz – dalej.

Nie masz sobie nic do zarzucenia, grzechu zaniechania (w żadnej dziedzinie) – nie stwierdzasz.  Jeszcze się nie zastanawiasz (bo nie zauważyłaś – ugotowana żaba) dlaczego już prawie się nie uśmiechasz? Dlaczego szczękościsk nie odpuszcza? Czemu ciągle jesteś skulona, zgarbiona, jakbyś chciała zniknąć? I nic nie sprawia radości. Dlaczego się boisz? Udajesz, że jesteś z siebie dumna – supergospodyni, supermatka, superżona, superwszystko. Nieszczęśliwe superwszystko.

Ktoś powiedział, że jak coś (ktoś) jest do wszystkiego, to jest do niczego. Z Tobą jest ciut inaczej – w tym superwszystkim czegoś brakuje. Tam chyba nie ma CIEBIE?

DOBRO RODZINY nie jest Twoim dobrem! Odkrycie! Przychodzi nagle (jak olśnienie, w konfrontacji, bez ostrzeżenia powala Cię na łopatki), albo powoli, symptomatycznie, zakrada się jak złodziej w uśpione zakamarki Twojego umysłu.

Takie dobro, takiej rodziny nie jest Twoim dobrem! Analizujesz sytuację. Coś tu śmierdzi! Trzeba poszukać co…

Rodzina jest ok – wszystko gra, mąż, dzieci – no kurde – rodzina jak się patrzy.

Dom ogródek, samochód (dwa samochody), wakacje last minute – zacna rodzina, współczesna – udana.

Pianino, angielski, sztuki walki, zabawki, ubrania, gadżety – dzieci mają tak zwane WSZYSTKO.

A jednak COŚ TU ŚMIERDZI!

Nie rozmawiamy, a mówimy do siebie. Nie mówimy (broń Boże) wszystkiego, co myślimy, bo przyjdzie moment, kiedy zostanie to użyte przeciwko Nam. Ile razy już stałaś się ofiarą własnej niepowściągliwości? I odkrycie największe – WSTYD. Diagnozujesz siebie i widzisz, nie możesz nie widzieć, że się wstydzisz. Że upokarza Cię bycie z kimś takim, że nie godzisz się na jego sposób pojmowanie dobra i zła, że ciągle jesteś między młotem a kowadłem. Jeśli zachowasz lojalność wobec niego, nagniesz lub złamiesz zasady, w które wierzysz. Jeśli nie sprzeniewierzysz się zasadom, zranisz go (znowu), znów będziesz przeciwko niemu. I dysonans: jesteś za prawdą, a on kłamie i wymaga od Ciebie pójścia w zaparte – za nim; jesteś za uczciwością, a on oszukuje i wciąga Cię w to; jesteś za dobrym wychowaniem, a on zachowuje się gbur i prostak ( w stosunku do innych dość oględnie, w stosunku do Ciebie – żadnych hamulców)… Dysonans na każdym polu: konsekwencja, pracowitość, lojalność, odpowiedzialność.

EUREKA! Źródło smrodu odnalezione! To śmierdzi on – psychofag. Jeszcze nie wiesz, że jest psychofagiem, powie Ci to później Maja, na forum. Poinformuje Cię, że ON JEST PSYCHOFAGIEM. Ale najpierw przejdziesz długą trudną drogę. Drogę do siebie.

DLA SWOJEGO DOBRA pokonasz tę drogę.

I my tutaj o tym opowiadamy.

***********

NIEPAMIĘTANIE
(autor: Katalina)

Przychodzi, kiedyś przyjdzie – uwierz.
Niepamiętanie.
Wszystko w Tobie tak się gotuje, kotłuje, buzuje, kipi, że nie masz wątpliwości – ZAWSZE TAK BĘDZIE!
Otóż nie, nie będzie. Może ja mam nadzwyczajną skłonność do amnezji. Może dobra pamięć nie jest moją dobrą stroną. Ale przychodzi taki czas, że zaczynasz nie pamiętać. I to jest dobry czas. Ze zdziwieniem odkrywasz, że umiesz się śmiać. Od kiedy nie pamiętasz, jesteś radosna, otwarta, lubisz siebie i świat.
To jest błogosławieństwo niepamiętania.
Jestem jak Alicja po drugiej stronie lustra. Chwilami zastanawiam się skąd się tu wzięłam? Wtedy przypomina mi się – psychofag mnie przyprowadził. Wartość dodana. Jedyna korzyść, jedyny plus. Warto było przejść przez te emocjonalne manewry, aby dojść tutaj, w zacnym towarzystwie.
Nie pamiętam już… Czytam to, co piszecie i… majaczy jakieś mgliste wspomnienie.
To dobrze – zostało daleko z tyłu to, od czego uciekam (do przodu). Zaledwie rok minął, a wszystko jest tak daleko…
Nie myślałam, że tak łatwo zapomnę. Nie fakty, nie zdarzenia, ale te emocje, które im towarzyszyły. Jak umierałam ze strachu, jak kipiałam z wściekłości, jak opadały mi ręce ( i inne członki) z bezsilności. Żal, smutek, poczucie krzywdy, strach, strach, strach. On był najgorszy, wszechogarniający, paraliżujący. O niego, o dzieci, o siebie. O dzisiaj, o przyszłość (o brak przyszłości).
A jednak jest - nadeszła. I nie ma w niej strachu, jest ufność. I nie ma żalu, jest radość. I nie ma pustki – jest szerokie spektrum uczuć, zdarzeń, ludzi. Może musiało to stać się właśnie w taki sposób? Może dzięki temu tak bardzo odczuwam różnicę? Może tu też działa ona – AMPLITUDA. Duża różnica między tym, co było, a tym, co jest. Na korzyść „jest”, oczywiście.
Ludzie mówią, że byłam odważna. Oni nie wiedzą jak było źle, nie mogą ocenić RÓŻNICY. Ja mogę – jest OGROMNA



SOCJOPATA MUSI ODEJŚĆ
(autor: Katalina)


I jest szalenie zadziwiony.
   Zupełnie nieoczekiwanie, ni stąd ni zowąd, nadchodzi ta chwila, w której nabierasz stuprocentowego przekonania – ON MUSI ODEJŚĆ. Albo Ty, ale, przecież raczej on.
Jesteś zadziwiona, że to, co dojrzewało tak długo w Tobie właśnie „jest gotowe”. Sama nie wiesz dlaczego to właśnie ten moment. Przetrwałaś już tyle podobnych, były nawet gorsze. Zaciskałaś zęby i trwałaś. A teraz - już nie. Nie chcesz, nie możesz, doszłaś do ściany. Później, nie raz pomyślisz, że można było i to wytrzymać, bez żalu – dobrze, że nie wytrzymałaś. Pomyślisz nie raz ( z żalem – dla odmiany), dlaczego tak późno? Przecież wspaniale byłoby nie wytrzymać wcześniej (jakieś dziesięć lat jak dla mnie, a siedem – na bank). Nie ważne, stało się. Właśnie teraz, właśnie tutaj, właśnie tak. Dlaczego teraz – można się zastanawiać. Dlaczego w ogóle – to nie podlega rozważaniom – nie było wyjścia. 
Ale dla niego to szok. Nie dziw się, skoro sama nie potrafisz podać definicji chwili pod tytułem „Teraz mam już naprawdę dość”. To nic nadzwyczajnego, że TENKTÓREMUZAWSZEWYBACZANO absolutnie nie potrafi zrozumieć. 
W tym momencie mam kolejny problem formalno-emocjonalny. Problem z nomenklaturą. Nie bardzo pasuje mi mówienie (i pisanie) – mój były mąż. Wszystko gra oprócz – mój. Nie przechodzi mi ani przez gardło, ani przez inne nośniki informacji. Żaden on mój, na szczęście. Mogłabym obejść problem używając: ten, który był moim mężem – z tym sformułowaniem bardziej się utożsamiam. Najbardziej pasuje mi tytuł bardzo pięknej piosenki „Somebody that I used to know”. Będę używała „somebody” – tak w skrócie.
„Somebody” (kabareciarz przetłumaczyłby – jakieściało – tyz piknie), jak zauważyłam jest niezmiernie zdziwiony. Twierdzi, że to dla niego zupełnie niespodziewane, nie przyszło mu do głowy, że go nie chcesz. A raczej, że ośmielisz się go nie chcieć. 
I tutaj Ty się dziwisz. Może nie powtarzałaś codziennie, czy kilka razy dziennie – chcę się z Tobą rozwieść. Może nie mówiłaś zbyt często – mam Cię (tego co nam robisz) po dziurki w nosie, nie wytrzymuję. Może nie wyartykułowałaś – zostaw mnie, nie dotykaj, nie mów do mnie, nie patrz na mnie. Ale omijałaś od dłuższego czasu jak śmierdzące jajo. Uważałaś, żeby się o niego nie potknąć. Mnóstwo wysiłku wkładałaś w unikanie WSZELKIEGO kontaktu. I skoro znajomi, sąsiedzi wiedzieli, bo się skarżył na Twój chłód, obojętność i generalnie „manie go gdzieś” – to przecież musiał pomyśleć, że coś idzie nie tak, w niedobrym kierunku, że może źle się skończyć.
Ale „somebody” tylko się dziwił. Wszystkiemu. Nie - dlaczego ona mnie nie chce? Tylko – jak ona śmie mnie chcieć?
Jakoś nie przychodziło mu do głowy, że bycie z nim jest dla Ciebie zbyt upokarzające, że się wstydzisz przed sobą, dziećmi i innymi, że jesteś z kimś tak niewłaściwym…
Garść konkretów dla dziwiących się. 
Sikanie w przedpokoju (po pijanemu – to nie jest okoliczność łagodząca) – wykracza poza Twoją tolerancję.
Niszczenie sprzętów i urządzeń (np. demolowanie nowych rolet, czy rzucanie pilotem w telewizor) – poziom agresji budzący obawę o bezpieczeństwo.
Używanie słów ze słownika menelskiego z wyraźnym ukierunkowaniem na naruszenie Twojej godności – pogarda dla autora, brak akceptacji.
Kulanie się przed domem – walka o doczołganie się do wejścia – na oczach sąsiadów, ich dzieci i zwierząt domowych, w biały dzień, najczęściej wolny od pracy – stopień upokorzenia nie do opisania, dla Ciebie i dzieci (szczególnie dla dzieci)
……… Mogłoby być mnóstwo punktów, ale nie o to chodzi – poglądowy materiał jest Wszystko nie raz, nie dwa… Reszta – jak wszędzie. Cały szit związany z piciem i jego konsekwencjami, cały wachlarz „wszystkiego najgorszego” zaliczony po wielokroć, w różnych konfiguracjach. 
Skąd to zdziwienie? Ano stąd, że dla niego te wszystkie okropieństwa to był „wypracowany standard związku”, pasował mu i służył. A Ty w się w niego znakomicie wpisywałaś. A teraz NAGLE już nie chcesz. Po prostu oszalałaś.
Oszalałaś i wszystko zepsułaś, ale o tym – potem…

******

(autor: Katalina)

„Witam Wszystkich, jestem tu nowa, trochę mnie to peszy. Właśnie doświadczam w realu, tego, o czym marzyłam przez ostatni rok, a przewidywałam od prawie trzech.
Rozwód... bardzo go chciałam. Naprawdę bardzo. Powinni udzielać ich (rozwodów ) w trybie doraźnym. Czekanie w stanie zawieszenia jest jak huśtawka. Teraz jestem w fazie wznoszącej, ale nie wiem jak długo to potrwa. Może już huśtawka nie opadnie? Widział ktoś taką, co to tylko u góry? Może po prostu wróciłam do formy i żyję? Oby.

Pierwsza propozycja rozstania została potraktowana jak niesmaczny żart. Druga poważniej, ale tylko jako ostrzeżenie. Ciągle nie było zgody. Na szczęście (MOJE SZCZĘŚCIE) pojawiła się blond alternatywa i zgoda jest. Do trzech razy sztuka
.
Cud? Tak sobie to wymyśliłam, tak się stało. Gdyby nie ona, dalej byłabym żoną, czyli nikim. Teraz jestem przyszłą byłą żoną i niecierpliwie czekam na wielki finał. Łatwo nie będzie. Nie wiem, co będziemy jeść (mam kilka sztuk cudownych dzieciaków), gdzie będziemy mieszkać oraz wielu innych rzeczy. Ale wiem na pewno, że już jesteśmy szczęśliwi, spokojni i zadowoleni. Gość nieźle dał nam popalić, teraz też się stara, ale jakoś już to nie działa, przynajmniej nie AŻ tak.
Czy ktoś może obiecać, że damy radę”

21.12.2010 roku tym wpisem rozpoczęłam swoją wielka przygodę z własnym życiem, z zupełnie nowymi dla mnie jego aspektami. Poznałam cudowne kobiety, doświadczyłam niesamowitego wsparcia, zrozumienia i przyjaźni. Prawdziwego braterstwa dusz – dokładnie jak w „Ani z Zielonego Wzgórza”
Ta przygoda ciągle trwa i wciąż jest tak samo ekscytująca i fascynująca. Mam wrażenie, co tam wrażenie… Wiem, wiem na pewno, że dostarczamy sobie wzajemnie tyle pozytywnej energii, dobrych myśli, akceptacji ile nigdy dotąd, przez całe życie nie dostałyśmy – ja nie dostałam z całą pewnością. Od nikogo „pojedynczego” ani od wszystkich, którzy w ogóle jakieś pozytywne sygnały w moim kierunku wysyłali.
Dlatego, niezależnie od okoliczności, które przyprowadziły mnie na forum, mogę stwierdzić, że był to jeden z najszczęśliwszych dni w moim życiu. Zapoczątkował również wiele innych pozytywnych zjawisk, które zaczęły się pojawiać w moim życiu i we mnie. Nauczyłam się cieszyć ze wszystkiego dobrego co mnie spotyka, nauczyłam się nie martwić tym, co mnie omija lub co tracę.
Nauczyłam się wiele. Zwykłych rzeczy, które powinnam umieć, wiedzieć, znać już wcześniej. A ja – dopiero teraz się ich uczę. Ale ważne jest to, że w ogóle dane jest mi je poznać. Gdyby nie zbieg okoliczności, gdyby nie kilka kliknięć… Nie wiem co by było. Zakładam, że dobrze, że jakoś bym to poukładała. Ale to, co spotyka mnie cały czas dzięki wyjątkowej więzi pomiędzy nami – „Osiem K…”, jest niesamowite, niecodzienne i niezwykłe.
Wiem, że doświadczam spraw wyjątkowych, nie danych każdemu. Szanuję i cieszę się tym, co mam.
Dziękuję Dziewczyny!

*********

Czy na pewno go nie chcę i dlaczego tak bardzo?
(autor: Katalina)


„Gdybym miała w pamięci jakieś uniesienia, szczególnie przyjemne, to na pewno nie marzyłabym o jak najszybszym rozwodzie i pa, pa. Ostatnim uniesieniem, jakie przeżyłam dzięki prawie byłemu był widok billingu z komórki, a na poprawiny e-faktura z domowego. Te widoki uświadomiły mi nareszcie i bezwzględnie jak wielkim jest NIKIM.”
Przypominanie sobie postów z forum z przed roku ma fenomenalne działanie terapeutyczne. To niesamowite jak bardzo można nie pamiętać… Był czas kiedy z „bojaźni” cierpła mi skóra, kiedy traciłam oddech, kiedy byłam w panice. Strach towarzyszył mi stale.  Czy było dobrze (bałam się, że za chwilę przestanie, że coś znowu zepsuję, że moje nieroztropne zachowanie znowu ściągnie gniew „gromowładnego”, który uderzy jak tornado w nas wszystkich), czy źle (bałam się jego furii, pasji i siły rażenia jaką mu dawaliśmy). Tak, dawaliśmy… I to jest właśnie różnica między WTEDY, a TERAZ. On nie miał siły ani władzy. Krzywdził nas na ile mu pozwalaliśmy. Odkrycie tej prostej prawdy było odkryciem na miarę wynalezienia koła.
Skoro to zależy ode mnie, to mogę coś z tym zrobić. Odkryłam drugie koło. Teraz przy pomocy dwóch kół  podążam drogą odkrywcy…  Dowiaduję się o sobie rzeczy, o które nie śmiałabym podejrzewać się jeszcze chwilę temu.
Tak. Trzeba być bardzo naiwnym człowiekiem ( wypocina ma iść do druku, nie mogę pozwolić sobie na nazwanie spraw prawdziwym imieniem – będą eufemizmy), żeby sądzić, że milion minut  wygadanych z JEDNYM numerem, w okolicznościach czasowych co najmniej zastanawiających – ostatnia rozmowa dnia  (38 minut) o 23.52, pierwsza (27 minut) o 4.38 dnia następnego. Pierwsza z wielu tego dnia, i następnego , i kolejnych również. SMSy stadami: odebrany – wysłany – w ilościach hurtowych… A wszystko zorganizowane w – UWAGA- sieci rodzinnej.
Tak zabawiał się mój jeszczemąż. Oczywiście w celu ratowania związku, on się „terapeutyzował” tak właśnie. Dla dobra rodziny, żeby lepiej było. A kiedy konsultacje zasilające operatora sieci rodzinnej nie przyniosły zamierzonego efektu (no jakoś się rodzina dzięki takiemu poświęceniu nie scala), on idzie dalej. Walcząc o związek decyduje się na wyjazdowe konsultacje z właścicielką numeru w sieci rodzinnej.
Fiasko konsultacji… Po pierwszej wycieczce zdecydowałam się na rozwód. Pozew złożyłam w trakcie drugiej. Bo sprawa była trudna i jedne konsultacje wyjazdowe nie pomogły…  Konieczne były kolejne… Fakt, że po pierwszych byłam już NA PEWNO GOTOWA. Gotowa na wszystko, co trzeba było zrobić.
I tutaj zdziwienie… Nie moje, bo ja już dawno przestałam się dziwić. On się dziwi, jest w szoku, że TAKIE poświęcenie, zaangażowanie, że tyle zrobił – a ja? Mam to gdzieś. Zamiast dziękować za pochylenie się nad tematem, znalezienie wolontariuszki, która pomocną dłonią scalała nasz związek, ja się wypinam i idę do sądu z pozwem.
Niewdzięcznica, nieludzka, nieczuła – bestia! Cała ja, jak zwykle mam jego starania w „głębokim poważaniu”. Nie doceniam, nie zasługuję, niegodnam.
On nie ma wyjścia – wobec mojej podłej złośliwej i niezrozumiałej postawy MUSI odejść do onej wolontariuszki właśnie. Bo skoro tak bardzo przykładała się do „ratowania” związku, to na pewno na dobrym związku i znakomitym „związkowcu” się pozna i doceni.
I doceniła… A mój związek ocenił sąd. Zgodnie z moją intuicją – pała. Rozwód w dwanaście minut (włącznie z czasem na naradę sądu).
Wolontariat to supersprawa – doceniam.
Pani  Anno – życzę szczęścia!

************
Mój prawie były urodził się niewinny.
(autor: Katalina)


„Mój prawie były urodził się niewinny. Na każde pytanie rozpoczynające się od kto...? zawsze odpowiadał pospiesznie - to nie ja. Cokolwiek to było, obojętnie o co chodziło.
Teraz też - to nie on. To jakby ja kazałam mu znaleźć zastępstwo za żonę. Bo ja go nie chcę.  
Ja go nie chcę, więc on MUSI, nie ma wyjścia, koniecznie zamierza męczyć się z osobą, która nie do końca go przekonuje. To moja wina, że został skazany na maszkarona z dzieckiem.
Ale dlaczego nie chcę? Może dałoby się zrobić coś, żebym zechciała? Kto by sobie tym głowę zaprzątał. Powinnam chcieć, a nie chcę – durna ja.
Niereformowalny cynik, cwaniak i krętacz. Jeśli mówię, że nie mogę już zaufać, to nie znaczy, że nie chcę. Chciałabym, ale instynkt samozachowawczy, mimo wszystko, jednak mam. A on mówi STOP!
Tak, to ja chciałam rozwodu. Czy ktoś zapytał dlaczego? Jeśli więc chciałam, to moja wina. Proste... Tylko, że to nie ja latami uprawiałam postępujący alkoholizm, prowadzący do dna, do samego dna. Nie ja byłam agresywna, chamska, nieobliczalna z prostym wyjaśnieniem - przecież to po pijaku. Nie przeze mnie dzieci płakały wystraszone, jak były małe, a emocjonalnie rozbijane punkt po punkcie jak dorosły.
Moja wina, wielka wina, że DOPIERO TERAZ. Można było dawno, zanim doświadczyliśmy chyba wszystkiego, co Piotruś Pan potrafi zaordynować uciekając od wszelkiej odpowiedzialności. Może to głupie, ale ta zdrada nie boli mnie wcale i w pewnym sensie pomogła mi uporządkować sytuację. Dookreślić. W pewnym sensie – dziękuję niewinnemu, że się zmusił."

 Jeden z moich pierwszych wpisów na forum…  To był etap porządkowania, bilansu. Bilansu błędów i racji, porządkowania wnętrza i zewnętrza. Jeszcze było mi trochę przykro, że nie zawalczył… Nie dla tego, że mi go brakowało. Z powodu niewykorzystanej szansy, niewykorzystanej przez niego. Gdyby potrafił być człowiekiem…  Ale nie potrafił, trzeba było przestać gdybać i spojrzeć na sprawy z perspektywy – jest jak jest i w tych warunkach musimy funkcjonować jak najsprawniej.
Dzisiaj widzę, że wszystkie ruchy wykonane wówczas były trafione. Właściwie w rubryce ”Miotanie się i niepotrzebna strata czasu i energii” nie ma wpisów. WSZYSTKO zostało przeprowadzone jak należy. Nie mam złudzeń ani wątpliwości.
Każde działanie, każde słowo, każde kolejne kłamstwo i chamstwo, którego doświadczyłam później umacniało mnie w przekonaniu o słuszności drogi.
Wyautowanie niewinnego nie było łatwe. Ani logistycznie, ani emocjonalnie. Formalnie – w połowie się udało (bezbolesny, sympatyczny rozwód), podział majątku in spe…  Trudno, nie można mieć wszystkiego. Wszystkiego od razu. Powoli dojdę do etapu: całkowicie uwolniona. IDĘ!


NIE MA SIĘ CZEGO BAĆ


Towarzyszy nam strach. Nie opuszcza ani na chwilę. Paraliżuje ruchy. Nie pozwala myśleć racjonalnie. Ale, tak naprawdę, nie ma się czego bać.
Bilans, najważniejszy jest bilans. Kartka podzielona na pół (pół moje, pół jego), plusy i minusy. Kiedy napiszesz WSZYSTKO tak jak jest, jak widzisz i czujesz, to będzie bilans. A w księgowości (nawet tej kreatywnej) nie ma picu – sama prawda. Twój bilans pokazuje, że masz straty, same straty. Nie wychodzisz w tej „firmie” nawet na zero, zawsze masz w plecy.
To jest powód, żeby przestać się bać.
Łatwo powiedzieć, wiem… Ale, wiem również, że da się to zrobić. Doświadczyłam, przeżyłam, wykonałam, trwam. Boję się, owszem, ale nie bardziej niż każdy myślący przyczynowo-skutkowo przeciętny obywatel. Bo ZAWSZE coś się może wydarzyć, zepsuć, zniszczyć, zrujnować, przepaść, zginąć….
Od czego wyszłam? Zawodowa housewife z dwudziestotrzyletnim stażem i bardzo krótkim łańcuchem – oto ja. Nie pracująca, nie zarabiająca, gotująca, sprzątająca – GUPIA STARA BABA. Nagle odbiło mi i życzę sobie aby jedyny żywiciel rodziny odszedł…
I on odszedł. Nie chciało mu się zmieniać siebie (a z takim już nie dało się żyć), poszedł na łatwiznę i tam gdzie chciany był właśnie taki – bez zmian.
Generalnie panika, pot zimny na plecach, obezwładniający strach – i co teraz? Jak ja to wszystko uciągnę? Alimenty jakieś obiecał, ale obietnice tego… Mniejsza… Nie ważne. Wiedziałam, że teraz odpowiadam za wszystko.
Zaczęłam szukać pracy, nie było łatwo. Z doświadczeniem przy garach, wykształceniem zaniechanym dla dobra rodziny, no, nie ukrywam, pracodawcy nie bili się o mnie. Ale powoli coś tam się wykluło. Najpierw jedno, malutkie, później drugie. Z czasem troszkę więcej pracy, troszkę lepsze pieniądze. Później jeszcze jeden kawałek etatu… Pracuję ciężko, po dwanaście godzin na dobę, ale radzimy sobie. Szału i rozpusty nie ma, ale zwykłe życie – spoko.
W marcu ubiegłego roku, jakieś pół roku po odejściu „wszystkiego na co było mnie stać” pisałam na forum tak:
„…staram się ze wszystkich sił. Brakuje mi niezależności finansowej. Reszta jest poukładana. Przez to, że musimy być skazani (na razie mam nadzieję, bo przecież cały czas kombinuję w tym temacie) na łaskę "tatusia" cała sytuacja jest niestabilna. Bo znamy tę łaskę i tylko patrzeć jak się rozmyśli i wykombinuje dlaczego dzieci niegodne są jego finansowego zaangażowania. Żal mi syna, który kończy studia i naprawdę chciałby spokojnie "dowieźć" dobry wynik do magisterki. Jak zacznie dorabiać, położy szkołę. Ma świadomość ile może ogarnąć. Wiem ile pracy wkładał do tej pory w naukę i wiem jak zadowolony jest z efektów (ja również, uczy się skubany, oj uczy). Szkoda to rozwalić na finiszu. Dotrwamy do wakacji, potem może uda mu się wyjechać i zarobić trochę na ten ostatni rok. Niestety jesteśmy "za bogaci" na stypendium socjalne (granica biedy w tym kraju jest bardzo nisko), naukowe ledwie wystarcza na książki i inne materiały. I tak dobrze, że studiuje mieszkając w domu, dojazdy są kosztowne, ale nie tak jak utrzymanie studenta w innym mieście.
Trochę dzisiaj mi się rozjechał biznesplan, więc dołuję w tym temacie. Ufam, że to przejściowe i odzyskam równowagę. Może już jutro? Zawsze przecież jest jakieś rozwiązanie, tylko jeszcze go nie znalazłam. Ale szukam, intensywnie. No i trwam. Mam nadzieję godnie. Już więcej nie będę narzekać, przysięgam! Ja też się boję. Ale za nic w świecie nie chcę, żeby było jak dawniej. Wolę poszukać trzeciej pracy i "paść na mordę" ze zmęczenia niż udawać, że toleruję obecność takiego zera w moim życiu.
Myślę, że masz rację, dzieciaki są chyba dumne ze swojej matki - kamikadze. Wszystko na to wskazuje. Bałam się, że będą mnie obwiniać o drastyczne obniżenie poziomu życia. Ale nie, nie obwiniają, wolą nasze skromne spokojne życie niż wypasioną huśtawkę z poprzedniego. Okazują to. Bez tej ich aprobaty nie byłabym taka pewna siebie. Pomagają mi, dobrze robią mojej głowie, w której czasami aż kipi.”

Minął rok od czasu tego posta. Znalazłam trzecią pracę, mam tyle zajęć, że chyba będę musiała z któregoś zrezygnować. Finansowo dalej szału nie ma, ale da się żyć, całkiem przyzwoicie.
Nie wiedziałam, nie podejrzewałam, że dam radę. Jestem zaskoczona swoją skutecznością, serio.
Skoro minęło półtora roku i radzę sobie coraz lepiej to, myślę, że powoli mogę przestawać się bać aż tak bardzo. Mogę zacząć bać się tak normalnie, po prostu, jak wszyscy. Obawa o jutro – towarzyszy nam zawsze. Paniczny strach przed jutrem – naprawdę – nie musi.
Trzeba robić to, co jest konieczne i nie ma się czego bać.



FILOZOFIA KALEGO

Na ogół dotyczy dzieci do siódmego roku życia i niepełnosprawnych intelektualnie. Większość dorosłych ludzi dysponuje narzędziem ułatwiającym  życie, jakim jest myślenie przyczynowo skutkowe oraz poczucie odpowiedzialności. Z pewnością ograniczają one naszą fantazję i wyobraźnię, ale pomagają bezpiecznie (i z godnością) przebrnąć przez meandry jakie funduje nam przeznaczenie.
Niektórzy jednak mają lepiej… Szwankują te podstawowe, wydawałoby się, przypisane do pojęcia dorosłości nierozerwalnie, funkcje. I, wyobraźcie sobie, da się z tym żyć! Zupełnie fajnie, ciekawie, przyjemnie. Troszkę może uwiera to innych, dookoła, ale sam „Nieobdarowany Balastem Odpowiedzialności” radzi sobie znakomicie. Unosi się na powierzchni problemów nie zagłębiając się w nie zbytnio i pozostawiając do rozwiązania tym, którzy są „Balastem Obdarowani” i to hojnie na ogół. Bo, ciekawa sprawa, ci pozbawieni atrybutów (czy obciążeń, o których mówię) zwykle dobierają sobie „do towarzystwa” osoby posiadające te walory. Mało, że posiadające, to jeszcze posługujące się nimi umiejętnie i ochoczo.
To jest bardzo mądre (szacunek dla zapobiegliwości Piotrusiów Panów). Któż lepiej zadba o tyłek leniwego nieodpowiedzialnego chłoptasia niż sumienna, niedowartościowana KKZB? Ona się dowartościuje i chłoptaś będzie zadowolony. SYMBIOZA, pełna symbioza.
Do czasu. Czas nadchodzi gdy symbioza przekształca się w pasożytnictwo. Niepostrzeżenie, prawie niedostrzegalnie zostają zachwiane podstawowe zasady symbiozy – równowaga. Znaczy - dajesz i bierzesz – wszystko za obopólna zgodą i bez wyniszczania współpracującego.
Kiedy zaczyna się przesuwanie granic, wyznaczanie nowych obszarów „oznaczonych moczem psychofaga” w miejscu (jeszcze niedawno) Twojego zasięgu, zaczynasz odczuwać niepokój. Czujesz, że jest niedobrze, że źle, że – bądźmy szczerzy – całkowicie do dupy. I jesteś bezradna, zupełnie pogubiona W tym momencie masz dwa wyjścia: albo zostaniesz pochłonięta przez wszechogarniającą czarną dziurę psychofażej bezczelności, albo zaczniesz bronić swoich racji, swojego terytorium – siebie i staniesz się psychofażym wrogiem. Nie ma pośredniego wariantu.
Ty wybierasz, Ty decydujesz. Jeszcze możesz.
Ja zdecydowałam się walczyć i jestem wrogiem. Będę prawdopodobnie już zawsze. Dlatego, że chcę tylko (AŻ) spokoju i przestrzegania pokojowo poczynionych ustaleń. Bo okazuje się, że ja nie trzymam się tego, co zostało ustalone.
Jak? Ano tak, że granice ustaleń falują swobodnie i zmieniają się w zależności od aktualnego (a bywa przedziwny) stanu ducha przeciwnika. Znowu nie sposób nadążyć, tylko, że ja już nie chcę nadążać. Chcę się trzymać ustalonych zasad i nie odpuszczać na centymetr. Z tej prostej przyczyny, że każdy oddany centymetr to porażka i groźba  zaanektowania mojego (z ogromnym trudem odzyskanego) terytorium. A ja nie chcę go oddać, a już na pewno nie temu samemu okupantowi, któremu dopiero co wydarłam. Dobrze, że już zdążyłam się okopać.
Kali nie pojmuje, dlaczego nagle jego makiawelistyczna filozofia przestała być przekonującą. Dowodów na nie do końca dojrzałą i rozumną postawę jest mnóstwo, ale…
Kilka, garść dla nadania rumieńców i wiarygodności.
Powrót z rozprawy rozwodowej (udanej) – odwozi mnie do pracy, sam wraca w trybie natychmiastowym do wolontariuszki, która jakieś pół roku wcześniej przejęła opiekę. I co słyszę?
Ano słyszę, że: „I tak ślub kościelny jest najważniejszy”
Moja szczęka jeszcze się podnosi z podłoża… I wątpię w swój zdrowy rozsądek… Pół roku temu wyprowadził się do damy swego serca, dzisiaj szczęśliwie się rozwiedliśmy (dama pilotuje, kontroluje, nie ufa???, telefon aż czerwony od wiadomości przyjętych), a on mi mówi coś takiego!
Odpowiadam grzeczne, że czyny raczej nie świadczą o takim przekonaniu, że idea owa jest daleka od rzeczywistości. Co słyszę? (coraz bardziej powątpiewając w swoją percepcję) – „To się nie liczy. Ja nie miałem innego wyjścia.” Pan Bóg został przekonany.
Ja wiem, Ty wiesz, że to brednia, ale on w nią wierzy. Tak bardzo, że po roku od tej niezwykłej chwili (to było naprawdę oszałamiające) słyszę: „Zachowujesz się tak jakbym zostawił Cię dla innej kobiety”. Znowu zbieram szczękę i intensywnie myślę… Półtora roku temu otrzymałam komplet informacji o wielkim wzajemnym uczuciu i szczęściu, o budowaniu cudownego nowego życia (nareszcie udanego, a dzisiaj okazuje się, że ja to wszystko wymyśliłam)
Dom, który opuszczał z pośpiechem tak wielkim (wszyscy widzieli – ja, ale to się nie liczy, ja zmyślam; dzieci widziały i wiedziały) okazało się, że ów dom został mu podstępnie zabrany, a on zeń wypędzony.
A ja prosiłam, jak człowiek – nie zostawiaj mnie z tym bajzlem, sprzedajmy, podzielmy – każdy pójdzie w swoją stronę, po ludzku. A teraz ból, że ja mieszkam, a on nie… Ale ja się nie wyprowadzałam do innej pani, ani razu. No to mieszkam. Ale mi się zdawało, że on chciał. On nie chciał, tylko musiał. Cokolwiek to oznacza. Znowu mi się wydawało…
Wobec faktu posiadania wyobraźni tak ogromnej nie pozostawało nic innego tylko wziąć się za literaturę. Moja zdolność do zmyślania nareszcie się zmaterializuje. Może ktoś będzie miał z tego pożytek? Może chociaż uciechę?


NAWET MNIE NIE ZNA…

To dziwne, że po tylu latach on nawet mnie nie zna… A mówił, że kocha…
Skoro nie wie, kim jestem jak mógł naprawdę kochać?
On nie wie o mnie NIC.
Rozwodzimy się, dogadaliśmy się, podjęliśmy decyzję. Cóż dręczy mojego prawie byłego męża? Nie – dlaczego? Nie – czy na pewno nic nie da się zrobić? Nie – może jednak trzeba by powiedzieć – wybacz, wiem, że błądziłem, będę próbował nie bisować.
Żadnych tego rodzaju filozoficznych dociekań. Wyjaśnienie jest proste i jedyne. Usłyszałam je i przyjęłam na klatę oniemiawszy:
„TY NA PEWNO KOGOŚ MASZ!”
I… nie ma opcji… Odpowiadam (zgodnie ze stanem faktycznym i najgłębszym przekonaniem) – owszem, mam siebie. Ale on nie wierzy, to nie może być prawda. Nie mieści mu się w głowie, że mogę nie chcieć być z nim aż tak bardzo. Że podjęłam przemyślaną i uzasadnioną decyzję o zrezygnowaniu z jego obecności w moim życiu nie na rzecz obecności „na wakacie” kogoś innego, tylko na rzecz swojej autonomii. Minęło dużo czasu, półtora roku. Ja nadal kultywuję swoją niezależność, on nadal nie wierzy.
Skoro nie proszę żeby wrócił, jeśli nie potrzebuję NICZEGO, skoro nie mam pytań, zadań, wątpliwości, jeśli nie proszę o pomoc, o wsparcie, o radę, jeśli nie kontaktuję się to oznacza tylko jedno – kogoś mam.
W sumie nie powinno to mieć żadnego znaczenia – moje życie, moje sprawy. Ale ma. Dziecka się pyta… A dziecko – nie wiem mówi. I nie rozwiewa wątpliwości.
Po amatorskiej analizie socjologicznej stwierdzam, że nie jest to oryginalny i autorski sposób myślenia. Otóż „samcy” tak mają. Wszyscy. To bardzo zabawne, takie przeniesienie swoich słabości i niedoskonałości na innych. A inni mają w nosie całą „płeć pozostałą”. Poziom zniechęcenia i (co tu kryć) obrzydzenia jest tak wysoki, ze zniwelowanie go (o ile w ogóle jest możliwe – optymiści twierdzą, że owszem) potrwa dłuuugo. A ja nie jestem młodziutka – mogę nie dożyć. Nie sądzę, aby był to powód do rozpaczy.
Bilansując „plusy dodatnie i plusy ujemne” stanu rzeczy jestem z niego zadowolona i nie mam zamiaru zmieniać. Ryzyko wejścia w chory układ ponownie jest zbyt duże. Stanowczo za duże.

DLA MONIKI
I dla Ciebie Kobieto i dla Twojego dziecka.
Uciekaj, nie zastanawiaj się – UCIEKAJ!
Nie bój się, świat się nad Tobą pochyli, uszanuje Twoja odwagę i desperację, nie pozwoli Ci zginąć. Masz rodzinę, przyjaciół, znajomych, internet, policję, niebieską kartę, schroniska dla samotnych matek, fundacje, LUDZI. Masz siebie, pewnie jeszcze nie wierzysz jaka to siła, jaki potencjał, ale on jest – zacznij z niego korzystać.
Miłe złego początki
Wyobraź sobie Dziecko – dwudziestoletnie zahukane zakompleksione Dziecko z prowincji. Ono przyjeżdża do Wielkiego Miasta na studia. Nie wie, że jest ładną dziewczynką, nikt jej tego nigdy nie powiedział, a jeśli nawet próbował – nie wierzyła. Nie słyszała.
I to Wielkie Miasto daje jej (co tam – daje, ono rozściela jej pod nogami, otacza ze wszystkich stron, zrzuca na głowę, atakuje zewsząd) WSZYSTKO. Wszystko, co wielkie miasto ma do zaoferowania. A Dziecko nie umie odrzucić, wybrać, selekcjonować. Ono zostaje zaatakowane przez Wielkie Miasto. Trochę się gubi, nie rozumie, Miasto je porywa, unosi, przemieszcza tam gdzie chce. Dziecko traci (o ile kiedykolwiek miało) kontrolę nad swoim życiem. Dziecko oszołomione patrzy i pozwala się nieść Miastu. Wszystko jest nowe, pierwsze, inne, wciąga, bardzo. Dziecku się podoba…
Wtedy zjawia się on… Cóż, trzeba się przyznać… Dziecko myślało, że to MĘŻCZYZNA. Że DOROSŁY MĘŻCZYZNA. Że rycerz - ochroni, osłoni, pomoże, zaopiekuje się. Że będzie wspierał, pocieszy jak Dziecko będzie smutne. Że o rodzinę (in spe) zadba jak należy. No i te wszystkie inne (dzisiaj już bez znaczenia romantyczno-liryczne pierdoły). GUPIE Dziecko… Teraz już wiem. Ale dzisiaj to dzisiaj a Wielkie Miasto rok 1984 zrobiło swoje.
Przygoda z Wielkim Miastem zakończyła się szybciutko, studiowanie nie było wpisane w ofertę. Natomiast został „Rycerz”. Nie, żeby nie było wątpliwości… Ale któż ich nie ma. Nie, żeby nie zdarzały się rzeczy, które absolutnie nie powinny się zdarzyć. Ale kto nie popełnia błędów? TY, ja? Wszyscy błądzimy. A wybaczanie jest takie piękne i takie ludzkie.
Jakoś się to wszystko układało, widywali się rzadko - Rycerz i Dziecko. Nie było szans, że się znudzą, że się ograniczają. Układ był fajny i takim powinien pozostać. Bez, nie zobowiązań może, ale na pewno bez obowiązków. Bo, niestety, wraz z pojawiającymi się z czasem obowiązkami układ się zaczął kruszyć.
Okazało się, że wyobrażenie jest niekompatybilne z rzeczywistością. Jakoś nie było ani bezpiecznie, ani miło, ani „dorośle”. I to nie Dziecko nie było dorosłe. Ono dorastało i dojrzewało adekwatnie do pojawiających się wyzwań (no, może prawie adekwatnie, bo deficyt był i trzeba było dużo czasu, żeby go zniwelować). A Rycerz? Mało, że nie do końca okazał się dorosły – pełnym tego słowa znaczeniu, to jeszcze, z czasem jakby się uwsteczniał.
A może zawsze taki był, tylko dysonans między nim a dorastającym Dzieckiem zaczynał przybierać ogromne rozmiary.
I Dziecko przestało być Dzieckiem…

WYSOKI SĄDZIE

Może to błąd Wysoki Sądzie, że nie powiedziałam wszystkiego jak należy… Nie, żeby kłamać, co to, to nie, zdecydowanie. Ale ile niepowiedzianego zawisło w powietrzu? Powietrze było świeże, wiosenne, czyste i rześkie. Słońce świeciło najlepiej jak umie.
Piękna pogoda na Najważniejszy Dzień w Życiu, można by za mąż iść w taki dzień – jeśli wola. Można także rozwieść się przyjemnością. Bez satysfakcji, ale z ulgą i właśnie przyjemnością.
Tego też Sądowi nie powiedziałam, przepraszam – powinien Sąd wiedzieć jak się sprawy mają. Swoją drogą bardzo mnie intryguje co sobie o nas pomyślały te kobiety w togach. Chyba, że obcy ludzie jesteśmy, obcy ludzie z ponad dwudziestoletnim stażem małżeńskim. Zdarza się jak widać na załączonym obrazku. ŻADNYCH emocji, kompletnie, nic, co świadczyłoby o tym, ze się znamy. I to najprawdziwsza prawda: nie znamy się, nie rozumiemy, nie lubimy. Zdarza się, że jesteśmy dla siebie obrzydliwi: niegrzeczni, nieuprzejmi, złośliwi, bywa, że chamscy. OCZYWIŚCIE Wysoki Sądzie, że on bardziej, nie ma cienia wątpliwości. Z pewnością nie potwierdzi, z pewnością zaprzeczy… Sąd sam zdecyduje, teraz już tylko sąd.
Po kolei, na pytania odpowiadamy po kolei. Data ślubu? Dawno, ale pamiętam, to specyficzna data, łatwa do zapamiętania. Dlaczego właśnie ten dzień? On nie miał czasu… A ślub był na gwałt…. Wiadomo...
Czy z uczucia, sąd pyta? Skąd ja mam wiedzieć? Po tylu latach zniechęcenia, po tylu skurwysyństwach otrzymanych, po tylu upokorzeniach? Aż wstyd się przyznać, że chyba raczej na pewno – tak. Z uczucia… Z wdzięczności, że mnie zechciał, że wybrał, że niekoniecznie zasłużyłam na AŻ takie wyróżnienie i splendor.  Że będzie pięknie jak w bajce bo ja chcę i umiem, i wszystko zorganizuję tak, żeby bajka była.
Sąd pyta kiedy bajka się skończyła? Ona nie zaczęła się nigdy, była tylko w mojej wyobraźni. Zakładam, że w jego wyobraźni też była jakaś bajka. Również pozostała niezrealizowana. Nasze bajki okazały się niekompatybilne pomimo pewnych ustaleń. Większość założeń mojej bajki była zwykła, ludzka, tradycyjna i najnormalniejsza w świecie. Nie wiem jakie fantasy miał w głowie on, jeśli zwykłe rzeczy nie były możliwe do przeprowadzenia.
Scenariusz swoją drogą, a życie (niestety) swoją. Drobiazgi nie mają znaczenia, nie warto Sądowi głowy zaprzątać. Ale były sprawy i sprawki poważne, dla mnie bardzo poważne.

Każda z nich weryfikowała boleśnie moje bajkowe wyobrażenie o naszym życiu.
Pierwszy zonk, taki poważny – noc poślubna… Ja wiem, że różnie to bywa, że nie zawsze jest idealnie… Ale… Nieidealnie to jedno, a kompletna olewka (dosłownie) to zupełnie co innego. Zawsze, każdego innego dnia, ale w tym momencie – dramat. Sąd z pewnością nie jest zainteresowany szczegółami, ani moim atakiem paniki nad ranem – płakałam, tak strasznie płakałam. Chyba jasnowidzenie miałam i zlekceważyłam – nie uwierzyłam. I dowód, że coś jest na rzeczy. Mąż – nowiutki - pijany (on sprostuje z pewnością, że zmęczony, ale ja podtrzymuję swoją opinię) tak bardzo, że spałam z siostrą na jednoosobowym tapczaniku bo tak było dla mnie bezpieczniej i wygodniej. Rano okazało się, że również jakby bardziej sucho… Było minęło. Zdarzyło się, przeprosiny przyjęte, bajka się dzieje. Ale opornie jakoś, nie może wskoczyć w swoje bajkowe tory. Wszystko jakoś tak byle jak, za szybko, powierzchownie – życie. Czas, tempo, presja. Bajka nie umie się rozgościć, wkomponować w tę zwyczajność.
Ważne rzeczy się dzieją w bajce – niebajce wysoki Sądzie. Dziecko nam się rodzi. Po prawdzie to ja je rodzę. I znowu mam problem z jego zaangażowaniem , takim realnym, odczuwalnym, namacalnym. Nie widzę, potrzebuję i nie dostaję, niestety.

Do szpitala zawozi mnie tato (mój tato) – „zupełnie przypadkiem” zaniedługotata ma kaca – giganta po wczorajszym. Jakoś tak towarzysko spędził wieczór. Ja leżałam  spokojniutko w swoim (naszym) pokoiku, nie przeszkadzałam, bo jakoś tak nieimprezowo się czułam. Trochę był zły, że odstawiam fochy, ale wybaczył jakoś…

Odwiedziny, nielegalne wówczas. Przyszedł zobaczyć syna. Przekrwione oczy, oddech – powalający świeżością.  KAŻDY przecież tak robi. Jak się dziecko urodzi – to ojciec pije. Bo się cieszy. A ja nie rozumiem. Jestem złośliwa i psuję radość. Przestałam psuć – wytłumaczono mi klarownie i zrozumiałam. Tak po prostu jest i już.

I wróciliśmy do domu, żeby być rodziną Wysoki Sądzie. To znaczy tato (żeby jasność była – mój tato) nas przywiózł. Dlaczego? Radość świeżo upieczonego ojca była tak wielka, że nie był w stanie prowadzić samochodu. Ta radość miała promile, tak ze dwa, na moje dzisiaj już bardzo wprawne oko. To nie koniec niespodzianek przygotowanych na nasz powrót przez super tatę i super męża. W domu przyjaciel, przyjechał z daleka dzielić radość jaka nas spotkała. Znowu, Wysoki sądzie okazałam się egoistyczna i małostkowa – zażyczyłam sobie aby opuścił nas przyjaciel i pozwolił spróbować być rodziną. W takim razie należało go pożegnać. W knajpie. Kilka godzin. I skuć się do nieprzytomności.

Mój egoizm i postawa roszczeniowa przekroczyły dopuszczalne granice. Byłam … rozczarowana. Sąd sobie nawet nie wyobraża jak się czułam. Wolałabym zostać spektakularnie znokautowana. To była duża rzecz, to było normalne świństwo. Jakoś się jednak „przydeptało”.

To był Wysoki Sądzie początek, Teraz wiem, że to był już koniec, tylko rozciągnięty w czasie. Dość mocno…


WSZYSTKO JEDNO…


Następnych dziesięciu – dwunastu lat, Wysoki Sądzie, prawie nie pamiętam… Wiem, że były, ale…

Cóż, jeden miks. Jakieś obrazy wyrwane z kontekstu, żadnej większej całości. Nic co można by uznać za ciągłość, związek przyczynowo-skutkowy. Zero ewolucji, postępu. Oderwane od siebie, nieprzystające w żaden sposób kawałki… życia? Chyba jednak mojego życia. Dzisiaj wiem, że nie żyłam wcale. Działo się coś wokół mnie, dotykało, omijało, ale nie miałam żadnego wpływu na to COŚ.

Nie chciałam? Nie umiałam? Bałam się. Ogromnie. Pamiętam strach pojawiający się znienacka, mrożący nastrój, warzący uśmiech, nokautujący poczucie humoru. Ale… Wcześniej był smutek. Zanim zapanował strach pojawił się smutek. Rozgościł i został na długo.

Faktów wiele – wspomnień żadnych. Wyparcie.

Dużo szczęścia – dzieciaki, maleńkie rączki i przytulne ciałka, ciepełko. Bezwarunkowa miłość, której nie wolno zawieść.

I później te wielkie szare oczy z niema prośbą: zrób coś, RATUJ!

Spróbuj chociaż!

Sąd nie ma pojęcia jak to jest, na szczęście, zdecydowanie na szczęście. Smutne dzieci, oszukiwane, manipulowane. Generalnie zlewane równo przy pomocy zabawek w ilościach przekraczających wszelkie normy.

Prosiłam – nie kupuj, bądź… Nie umiał. „Czego Ty synek znowu chcesz, przecież takie fajne Lego Ci kupiłem, pobaw się”

Pobaw się i daj mi spokój bo po takich zakupach mogę z czystym (wykupionym) sumieniem zrobić to, co lubię najbardziej na świecie. Zasiąść na wysokim barowym stołku. Albo strzelić kilka browarów. Albo „zrobić flaszkę”. Albo napić się w taki czy inny sposób.

I smutny synuś bawił się ze smutnymi siostrami. A tatuś pił. I później był niemiły. A synuś i siostry się bali.

Kiedy byli zupełnie mali, udawało mi się chronić ich, utrzymywać w niewiedzy, nie doświadczali bezpośrednio. Z czasem, nie można było udawać, że wojujący lampart to taki żarcik. To nie było śmieszne.

Wtedy Wysoki Sądzie już nie myślałam o tym, że jest mi źle. Nie myślałam o tym jak mi jest. Wtedy musiałam walczyć o nie – o dzieci. Z całym światem musiałam się borykać, z ich własnym ojcem - o ich prawo do szacunku, spokoju i poczucia bezpieczeństwa. 

Niestety, niespecjalnie się udawało…

Porażka. Towarzyszyła mi przez wiele lat. Dołowała i podcinała skrzydła.

I uwierzyłam. Że jestem do niczego, kompletnie do niczego. Nic nie umiem, niczego nie wiem. Jestem bluszczem, pasożytem, darmozjadem. Sama nie istnieję.

Moje dzieci miały najsmutniejszą matkę na świecie.  Bezradną.

Jeszcze chwilami wydawało mi się, że on w końcu zrozumie, że się nauczy. Że jesteśmy ludźmi i ja, i one. Ale niestety takich optymistycznych momentów było coraz mniej. Aż dotarło do mnie (powoli, bardzo powoli), że będzie właśnie tak, że nikt niczego nie zrozumie, nie domyśli się, a podpowiedziane potraktuje jako próbę manipulacji.

I obcięłam włosy Wysoki Sądzie. Weszłam do fryzjera i kazałam obciąć warkocz.

„Na pewno?” – NA PEWNO!

Wtedy zaczęłam się bronić. Najpierw nieśmiało – nowicjuszka od survivalu. Z czasem śmielej - bezczelnie i bezkompromisowo na koniec. 
Taka anegdotka a propos: napisał mi w mailu, że jestem „bezszczelna”, bo próbuję zmusić go do zrealizowania obietnic złożonych dzieciom przed wyprowadzką. Moja szczelność faktycznie wtedy ucierpiała…

Ale od nieśmiałych prób do uniesionej pewnie gardy minęło kolejnych dziesięć lat. Jak ten czas leci…

FAKTY…

Pyta Sąd o fakty? Ja nie pamiętam, staram się nie pamiętać…

No, dobrze – kilka.

To był czas, który jest w mojej głowie taką rozpędzającą się na zboczu góry śniegową kulą. Ona robi się coraz większa, pędzi coraz szybciej. Zabiera ze sobą wszystko – miesza, ściska, skleja, upycha. Nawet nie chce mi się „rozklejać” całej masakry, która tam jest.

Mąż wychodzi (wyskakuje) po papierosy, bo się kończą. Właściwie to się nie kończą i raczej do jutra wystarczy, ale przecież mogą się skończyć i co wtedy????

Wyskakuje i nie wraca. Piętnaście, dwadzieścia minut… Godzinę, dwie, trzy… Fajki są w kiosku, niedaleko, nie trzeba do fabryki w Radomiu iść… Dzieci wykąpałam, położyłam – śpią. Zasłaniam okna, zrobiło się ciemno… Pod oknem akurat przechodzi on – mój mąż z kolegą… Krok chwiejny, w ręce butelka, popijają z gwinta idąc i prowadzą ożywioną konwersację. Nawet nie spojrzał do góry, nawet nie popatrzył w te okna. Był szczęśliwy, radosny i WOLNY.

Ile razy wychodził po papierosy??? Kilka zanim zrozumiałam, że nie spotkał przypadkiem kolegi, że namówił go, że nigdy więcej… Tak, Wysoki Sądzie, byłam tak głupia i wierzyłam.

Wtedy jeszcze mi zależało, myślałam, że to nie jest standard, że wypadek, przypadek, wpadka, zbieg okoliczności, nieuwaga. Żadnych złych intencji, żadnej premedytacji, żadnego krętactwa, kombinowania, oszukiwania.

Byłam strasznie naiwna, czułam, że to nie tak jak mi mówi. Że chcę wierzyć, ale nie jestem przekonana… Nie będę ukrywać Wysoki Sądzie – nienawidzę siebie z WTEDY. Ja nie chcę sobie nawet przypominać kim byłam. (Wiem, że nikim, wiem.) Pozwałam sobą manipulować, łykałam idiotyczne wykręty, a on czuł się coraz pewniej i mocniej w tym świecie. Wierzył w tę kreację, którą mi serwował, nie odróżniał prawdy od kłamstwa. Myślę, że to już były nieodwracalne zmiany w mózgu spowodowane piciem. Dawały o sobie znać od czasu do czasu, od sytuacji do sytuacji. Jeszcze nie stale, jeszcze nie we wszystkim, ale zdecydowanie obraz świata subiektywny był w opozycji do obiektywnego. I zaczęły się schody. Bo rozbieżność była tak wyraźna, że już nie udawało mi się tego nie widzieć, nawet jeśli bardzo nie chciałam, to widziałam – jest inaczej niż się wydaje. Jest inaczej niż być powinno.

A on był zły. Nie o to, że jest draniem, oszustem, pijakiem, krętaczem; a o to, że ośmielam się to zauważać. Bo nie widziałam, tyle czasu nie widziałam i nagle co? Wzrok mi się poprawił? Jak mogę być tak bezczelna i WIDZIEĆ? A jeśli już bezczelnie widzę, to dlaczego to mówię? Nie mogłabym zachować tej wiedzy dla siebie? Nie mogłabym dalej udawać, że łykam gładko te historyjki o – nie chciałem, tak wyszło, przypadek, zapomniałem, nie pomyślałem…

Mogłam, oczywiście, że mogłam. Za pół roku obchodzilibyśmy srebrne wesele - wielki pic i udawanie. Udało się uniknąć kolejnego oszustwa. Nie byłabym w stanie tego udźwignąć. Nie miałam problemu  z wyartykułowaniem – rozwodzę się, nie ma już NIC. To była prawda, to było uczciwe. Miałabym duży kłopot ze zorganizowaniem uroczystości ku czci swojej porażki. Ale nie muszę.

Fakty, tak Wysoki Sądzie, fakty, wiem…

Wakacje, taki wypad w dziewięćdziesiątym piątym albo szóstym. Z grupą znajomych, kupą dzieciaków nad jezioro. Powinno być fajnie, powinno.

Bar był w piwnicy, w budynku hotelowym. Tego dowiedział się zanim znalazł stołówkę. Blisko, dobrze, że blisko. Można na czterech doczołgać się do spania – super lokalizacja.

Grillowaliśmy nad jeziorem, wieczorem, późnym, było ciemno. Tak ciemno jak to bywa daleko od cywilizacji w lesie. Od tej plaży do hotelu trzeba było przejść przez duży nieoświetlony teren z krzaczkami, trawniczkami – małą architekturą. A dziecko chce do toalety… Wyjątkowo ochoczo (jeszcze udawałam, że nie wiem, że wszelka aktywność skierowana jest tylko w jedną stronę) tatuś podjął się towarzyszenia. Po pewnym czasie maluch przybiegł zapłakany – sam… A tatuś? Zakończył opiekę przy wejściu do baru, dalej radź sobie sam synku, to niedaleko, trafisz. Że ciemno? Że się boi? Trudno, nikt nic nie poradzi. Albo wraca do wszystkich sam, albo siedzi z tatą w barze. Miał sześć lat, wolał biec w ciemności i się bać niż zostać. Już wtedy był mądry.

Nigdy więcej dzieci nie zostały z nim same. Nigdy więcej nie pozwoliłam mu się nimi „opiekować”. To było mu nawet na rękę, wygodnie i bez problemów. Nie zaprotestował, nie wyrywał się do niańczenia.

Powinnam zabrać dzieciaki i wyjechać. Popełniłam błąd – zostałam. Przecież nic się nie stało (nic innego niż zwykle). Znowu byłam smutniejsza.

Nie da się opisać tego wszystkiego, nie oddam swojej bezradność, strachu, zwątpienia, bezgranicznego smutku. To był najgorszy czas w moim życiu, mnie wtedy w ogóle nie było. Sama nie potrafię się doszukać, mnie tam nie ma i nigdy nie było. Te wszystkie rzeczy działy się poza mną, obok, nie miałam wpływu, moje zdanie nie miało znaczenia, nie było ważne tak bardzo, że nawet nie próbowałam  go wyrazić. Poddałam się, walkower, porażka w najgorszym stylu. Tak było. Wstyd, wiem, ale tak właśnie było.

I pewnie byłoby nadal gdybym była grzeczną dziewczynką (nadal). Ale zdarzyło się coś – ktoś powiedział to, czego nigdy nie słyszałam od niego. A powinnam. I przestałam być smutna. Zaczęłam walczyć. Uczyłam się walczyć. Ale miałam już 39 lat. Czas najwyższy.

 

CZYJA WINA?
Pyta Sąd: czyja to wina?
Niczyja Wysoki Sądzie, niczyja. Ja nie mogłam dłużej być z nim – takim, on nie umiał, nie chciał zmienić się w nie takiego.
Oczywiście, że mogłam wnieść o rozwód z orzekaniem o winie, pozbawiłoby go to narzędzi, którymi teraz próbuje manipulować. Tylko czy warto byłoby?
Gdybym chciała załatwić to sprawiedliwie Wysoki Sądzie, to mam 3 do 4 lat regularnej wojny. Po co mi to?
Bo mogę dostać 2/3 domu, a nie pół? Połowa wystarczy. Jest moja i już, należy się jak psu miska – bez łaski i  (co gorsze) bez ciągania się za włosy na forum publicznym.
Bo mogę wywalczyć alimenty dla siebie? Dziękuję, poradzę sobie. Nie potrzebuję, chociaż zgodnie z prawem i zwykłą ludzką uczciwością, skoro zabraniał mi pracować prze tyle lat powinien pomóc utrzymać się przy życiu. Ale czniam to Wysoki Sądzie – dam sobie radę, bez łaski. To jest najpiękniejsze co mi się przytrafiło – mam siebie, mogę na siebie liczyć i daję sobie radę.  Wiele nie jem, a krem za 2,90 też smaruje gębę. Wolę szczęśliwą gębę smarować ziają, niż nieszczęśliwą lancomem (na przykład).
Wolę iść na spacer w starym płaszczu, niż trzymać nowy na wieszaku, bo nie wolno mi opuszczać domu bez pozwolenia Pana i Władcy. Wolę jeść naleśniki i pasztetówkę z uśmiechniętymi dzieciakami niż turban z raków pod beszamelem ze sfrustrowaną pseudorodziną (turbana nie jadłam, ale nazwa mi się podoba).
Dlatego odpuszczam sprawiedliwość, wybieram spokój, prostotę i elegancję. Mam nadzieję, że elegancję ze wzajemnością.
Problemy, które pojawią się, albo (oby) nie pojawią, będę rozwiązywać później. Teraz priorytet to rozwód i rozdzielność majątkowa oraz rzeczone alimenty. Reszta to tylko rzeczy. Nie będę się wygłupiać dla jakiegoś telewizora czy pralki. (No może dla pralki mogłabym trochę powalczyć?) Mnie do szczęścia potrzebny jest rozwód z rozdzielnością majątkową, bo to oznacza, że nie odpowiadam w żadnym względzie za poczynania niezrównoważonego idioty. Bo nie chcę odpowiadać za to, że on się miota i miejsca w życiu nie umie znaleźć. Że tonie w długach i nie zaprzestaje tego procederu. Że musi urządzać się w swoim nowym życiu i ja ewentualnie będę tego urządzania konsekwencje musiała ponosić – a nie chcę.
Będzie wiele problemów, ale i tak by były. Jeśli jest szansa na szybki i bezbolesny rozwód – to ja go chcę! Załatwię w ten sposób najbardziej palące sprawy, mniej pilne zaczekają, dojrzeją. Pokłócimy się później, będziemy walczyć i wyrywać sobie ochłapy. Ja – dla dzieci, żeby miały gdzie mieszkać, co jeść, żeby mogły „spokojnie” się uczyć i usamodzielniać. On – z egoizmu, dla zasady, za karę….
Będzie wojna Wysoki Sądzie, ale to później – teraz się rozwodzimy.
A czyja to wina, to ja akurat bardzo dobrze wiem – cały świat nie musi.

KANIKUŁA

   Czasami jeździliśmy na wakacje… Jak ludzie - latem – odpocząć, poleniuchować, pobyć razem na luzie…
Tak przynajmniej powinno być. Ale my – nie wiem po co jeździliśmy na wakacje.
 Wiele lat bliziutko, bo z różnych względów „miasto” musiało być pod ręką – dziecko potrzebowało. Ale w promieniu 30 kilometrów mamy genialne miejsca do wakacyjnego wypoczynku. Korzystaliśmy, bo jak pogoda piękna, dzieci nieduże, woda i plaża obecne – to nie musi być Egipt, najbliższe jezioro też dobre. Zabieraliśmy więc dmuchane materace, pontony, kółka, krokodyle, delfiny, rękawki, kremy z wysokim faktorem, czapki z daszkiem i jechaliśmy. I był „raj”. Dzieciaki uwielbiały wodę, pływanie, chlapanie – wszystko. Chodziliśmy na plażę i … Nuda, pan się nudził. Nie wchodził do wody bo nie przepadał. A przecież nie po to na wypoczynek przyjechał żeby się zmuszać. Racja, wypoczynek powinien być miły, dla wszystkich. Nie chciał – nie wchodził. Głupie dzieci prosiły, namawiały, ale to było denerwujące i robiło się niemiło. Stał na brzegu, plecy zgarbione i jak katatonik gapił się w wodę. Jakby tam jakaś syrena miała się pokazać czy inne cudo. I tak stał, i stał, i myślał… Aż nagle – decyzja, pomysł – plecy się prostują, rzut oka w prawo, w lewo. Już wiem… Znalazł pretekst. Wystarczająco dobry aby on w niego uwierzył i uwierzył, że ja też powinnam.
Zaraz się dowiem po co musi iść już, zaraz, natychmiast. Sprawa niecierpiąca zwłoki. Siku, pić (no to to ja akurat wiem, jeszcze nic nie zrobił, tylko te plecy wyprostował, a ja już wiem), kanapkę, cokolwiek. Musi iść, zrobić, przynieść, zaraz wróci, natentychmiast.
Śmiechu warte. Idzie wypić. Cokolwiek. Pewnie piwo, na razie ma w planach jedno, bo ciepło, a pić się chce – usprawiedliwiony. Ale wypije drugie i trzecie, a po trzecim to już naprawdę wszystko jedno. Najwyżej się zsika do łóżka.
Właśnie, łóżko na wakacjach. Dla mnie dramat. Wspólny pokój, wspólne łóżko. Żadnej szansy na spokojne wyspanie się, na uratowanie siebie, choćby symboliczne. Ale o tym  za moment.
Jeszcze jestem na plaży z dzieciakami. On już poszedł zrobić co musiał, jakkolwiek by się to nie nazywało. Bawimy się, jestem smutna i zrezygnowana, ale tak „w środku”, w tajemnicy,  nikt nie wie.
Robi się późno, zbieram młodzież, wracamy do pokoju, kąpię, karmię, kładę spać. Siadam na balkonie, tarasie (co tam akurat nasz „apartament” ma) i dalej jestem smutna. Smutna i sama. Czytam, maluję paznokcie – to akurat idzie średnio, bo ręce (nie wiem czemu) się trzęsą. Mój czas, mój „wypoczynek”, moje wakacje.
I wraca on. Pijany jak bela. Wie, że jest dupkiem, ale udaje, że nie jest. Atak, od razu. Że nudy ze mną, że do bani takie wakacje, że tylko dzieci i dzieci, że on musi odpocząć, musi…
Ja nie muszę. Ja uwielbiam z dziećmi ciągle, bez najmniejszej przerwy, ja nie jestem na wakacjach, mnie nie ma… Ale nie mówię tego, nie mówię nic. Bo dzieci śpią, a nie chcę ich obudzić, bo nie chcę żeby widziały i wiedziały. Bo mi ich żal i wstyd mi za siebie. Bo nienawidzę tego co się dzieje i nie umiem nic zrobić, żeby się nie działo. Bo jestem leniem i tchórzem i sobą gardzę.
I muszę położyć się do łóżka. I nie mogę zrobić awantury i powiedzieć – daj spokój, daj mi spokój, daj żyć. Bo dzieci śpią i jeszcze wierzą, że mają fajną rodzinę. Potrzebują tej wiary, potrzebują rodziny, jak wszyscy. On to przecież kiedyś zrozumie i zmieni się, i pozwoli się kochać, i nie będzie upokorzenia tylko radość.
Gówno prawda. Wiem, że nie będzie. Choćbym ze skóry wylazła, nie mogę zrobić nic, ode mnie nie zależy nic.  Mogę to znosić lub nie. Na razie znoszę.
To przecież nie jest gwałt… Przecież jestem jego żoną, więc jak mogę tak powiedzieć… Mogę bo tak czuję. Ale to nie ma znaczenia.
Wakacji dzień następny. Idziemy na plażę. Zabieramy koce, wiaderka, łopatki, cały ten plażowy melanż i biegniemy radośnie na plażę…
Już nie wierzę, że będzie inaczej. Nie lubię wakacji, nie chcę. Dzieci chcą. Co mam robić? Co???
Za rok wyjeżdżamy na wakacje…
Za granicę. Dzieciaki podrosły, dostały paszporty i jedziemy w ciepłe kraje. Cudo. Kolory, widoki, przyroda, zapachy, jedzenie – cudo. Wszystko jest piękne. Zapowiada się fantastyczny urlop!
Idziemy na plażę. On stoi i patrzy… Plecy zgarbione… I nagle prostuje plecy, rozgląda się na boki, a ja już wiem. W Chorwacji też mają piwo na plaży…
Kim ja byłam? Dlaczego na to pozwalałam? O co chodziło?
Nie wiem, nie wiem, nie umiem się wytłumaczyć.

FINAŁ, ZACZYNA SIĘ FINAŁ

I, może to bardzo śmieszne, przez kilka lat stałam przy oknie, wyglądałam zza firanki, czekałam, cieszyłam się, że wracał… Ulga, że już jest, że nic się nie stało. Jeszcze „tylko” jakaś mniejsza lub większa awantura i spokój. On zaśnie, ja odpocznę, a jutro powinno być „dobrze”. Powinno, nie wiem, czy będzie, postaram się, żeby było. Nie zrobić nic, by rozjuszyć zwierzę, żeby nie sprowokować, nie dać pretekstu, nie  pozwolić obdarować się odpowiedzialnością…
Dzieci spały, nie wiedziały, nie widziały, nie podejrzewały.
I dalej wychodził pod pretekstem (papierosy, zanieść, przynieść, pomóc, załatwić…) i wracał pod wpływem…
I na wakacje jeździliśmy…
Jakoś sobie z tym wszystkim radziłam. Byłam śmiertelnie zmęczona „nie dawaniem pretekstu”. Ale niezależnie od tego jak bardzo się starałam – i tak okazywało się, że nie dość, że za mało, za słabo, za wolno, za drogo, za… I byłam coraz bardziej zmęczona, i coraz bardziej  wierzyłam, że to moja wina. Że gdybym bardziej się przyłożyła, postarała, pomyślała, zadbała, nie leniła, zrobiła, powiedziała, nie powiedziała, zrozumiała… – on nie musiałby ciągle odreagowywać.
Aż przyszedł czas kiedy wszystko zaczęło się zmieniać.
Pojechałam na wakacje bez niego. Dzieci i ja – było fantastycznie. Dzieciaki prosiły: mamo, zostańmy jeszcze!
I stał się cud – odpoczywałam, dobrze się bawiłam, nie denerwowałam. Byłam na pierwszych PRAWDZIWYCH wakacjach. Nie trzęsły mi się ręce. NIKT mnie nie oszukiwał, nie musiałam udawać, że wierzę w te durne preteksty do picia…
A codzienność poza wakacjami również się zmieniała. Dzieci rosły, mądrzały, dojrzewały. Zaczynały widzieć i WIEDZIEĆ. I (jak wszyscy współuzależnieni) prosiły, wierzyły, czekały. Na cudowną przemianę, na to, że słowo będzie dotrzymane, obietnica wypełniona, obowiązki zrealizowane, że będzie prawdziwy tata. Taki, który da pewność, bezpieczeństwo.
I nie doczekały się, i dorosły, i już nie wierzyły, nie czekały – już wiedziały.
Ojciec jest alkoholikiem, nigdy nie będą najważniejsze, zawsze na pierwszym miejscu będzie ona – WÓDA. Chociaż on zaprzeczy, on obieca, on się obrazi, on będzie udawał, że to nieprawda. Ale i tak ONA wygra – zawsze.
Osiągnięcie tej świadomości trwało zdecydowanie za długo, ale dobrze, że nadeszło.
I WSZYSTKO się zmieniło, wszystko tylko nie on. Owszem był mocno zdezorientowany, ale (niepotrzebnie, bezskutecznie i zupełnie bez sensu) bronił swojego wyimaginowanego status quo. Zamiast uczciwej konfrontacji znowu otrzymaliśmy serię kłamstw, krętactw i wymówek. Ale los całkowicie przestał mu sprzyjać, a moja intuicja prowadziła mnie bezbłędnie w tym trudnym czasie finalnej rozgrywki.
W wersji oficjalnej – wyprowadzał się bo my go nie chcieliśmy. W wersji z drugiego obiegu – miał już wynajęte pospołu z „opiekunką” wygodne mieszkanie i zaplanowaną dalszą drogę życia.
Dość zabawnie wyglądał jego „wielki smutek” okazywany dla nas, na pokaz, podszyty niecierpliwością, żeby jak najszybciej biec tam, gdzie go chcą – takiego właśnie, bez wymagań, oczekiwań, bez tych wszystkich utrudnień, których nie chciało mu się pokonywać dla nas. On nie miał pojęcia, że wiemy dokąd (do kogo) się wybiera. Udawał banitę, wypędzonego, zmuszonego do opuszczenia jakże drogiego jego sercu miejsca i towarzystwa. I dziwił się, że nie szanujemy jego „bólu”, obrażał go całkowity brak empatii. A jej być nie mogło, bo była pogarda. Dzieci gardziły kłamcą i łajdakiem. Ja gardziłam tchórzem i krętaczem. I, chociaż, w rzeczy samej, ta kobieta uratowała mi życie, to forma, w jakiej on podał nam tę tragifarsę była na żenująco niskim poziomie. To już nawet poniżej brazyliady. I jestem zła, tak zła i obrażona takim traktowaniem. Bo nie lubię jak robi się ze mnie „blondynkę”. Bo wybielanie siebie przy pomocy mijania się z prawdą jest żenujące.
Ale… żenująco, czy nie – sprawa osiągnęła FINAŁ. Koniec. Kropka. Zostałam zwolniona z najbardziej upokarzającej funkcji jaką przyszło mi sprawować.
I mogłabym się już tylko cieszyć takim stanem rzeczy gdyby nie…
 
  

MATKA PSYCHOFAGA

To będzie bolało...  Matka. Ja jestem matką, Ty jesteś, masz matkę... Wiesz, że to prawie nie człowiek, coś więcej niż zwykła osoba. Nikt tak nie kocha - bezwarunkowo, za nic - tylko ona. 
Dużo by mówić, każdy wie. 
A jeśli jest się matką psychofaga? Jak to musi boleć? Kiedy rozsądek, rozum, dobre wychowanie, wiara w pryncypia muszą ulec miłości do dziecka. Kocha taka matka swoje dziecko ponad wszystko, bo to dziecko jest. Dokładnie tak - ponad wszystko. Musi zapomnieć o wszystkim co ważne, odrzucić (chociaż to z zasady niemożliwe) to, w co wierzy, czemu ufa. Musi udawać, że świat zwariował i zbuntował się przeciwko jej nadzwyczajnemu, jedynemu w swoim rodzaju dziecku. A może w to wierzy? Może matka psychofaga jest psychofagiem i nie musi udawać,  nie musi naginać, bo "też tak ma"? Etiologia stawania się, czy bycia socjopatą jest mi obca. Nie rozumiem, nie wnikam, nie rozkminiam. Przyjmuję do wiadomości, akceptuję istnienie faktu, nie dociekam przyczyn i okoliczności.
Ale wiem, że ona czuje się podle. Jej dziecko nie wkomponowuje się w reguły świata. Wiecie dlaczego? Oczywiście, że wiecie. Świat nie jest w stanie AŻ tak się pochylić. Giętkość świata ma granice. Niestety. Stąd żal do świata - jako całości i poszczególnych jego składników - obywateli i grup społecznych. Do całego - bo skomplikowany, bo ma reguły nie do przeskoczenia, bo zimą pada śnieg, a latem świeci słońce. Tak jak się to światu podoba - nie pyta o zdanie, funkcjonuje według swoich zasad, w swoim tempie i rytmie. A kto nie umie wkomponować się w ten rytm, tę melodię, jest jak ślepiec, jak dziecko we mgle. Błądzi...
Uczymy się tych reguł przez całe życie, to jest doświadczenie, dojrzałość. Zmieniamy się i coraz lepiej wpasowujemy w te puzzle, stajemy się częścią całości. Życie jest moją uwerturą, czuję jej synkopę, kocham przewidywalność, nieuchronność, pewność zdarzeń. Intryguje mnie tajemnica, niespodzianka, nagły zwrot  akcji. Prowadzi mnie intuicja, doświadczenie i  zgoda. Zgoda na ten porządek, akceptacja.
A ludzie? Tacy osobni pojedynczy ludzie? I w grupie? Krzywdzą, no krzywdzą bezustannie dziecko - psychofaga. Pracodawcy nie poznają się na nadzwyczajnym pracowniku - wywalają z roboty bez pardonu (on "tylko" pije, ale na pracy się zna, oj zna, jak czasami przetrzeźwieje). Bez serca i rozumu są oni - pracodawcy psychofaga. Współpracownicy... tak... wiecie, znacie. Donosiciele, karierowicze, zazdrośnicy podkładający świnie. Przyjaciele - fałszywi, dzieci - niewdzięczne, żony... (głupie, pasożytnicze rozrzutne pijawki - prawdopodobnie kurwy, ale dobrze się maskują), itd, itp.


Matka psychofaga jest dobrym człowiekiem. Życzy dobrze, mogłaby wszystkim, ale... Oni (wszyscy) są wredni dla jej dziecka ukochanego. Skoro tak, są źli. Otaczają ją i jej dziecko źli ludzie. 
Ja jestem złą kobietą, gorszą niż Linda mógł sobie wyobrazić. Otóż jestem tak złym człowiekiem, że nie pozwalam (nagle, bez sensu, bez wyraźnego powodu - bo kiedyś pozwalałam) traktować siebie jak własność, jak zabawkę, jak niewolnika. Bo okazuję szacunek - sobie. Zwariowałam, oszalałam. SOBIE. SZACUNEK. TAK.
Bo mówię, że pijak to pijak. Że kłamca to kłamca. Że oszust to oszust. Że leń to leń. Że gówniarz to gówniarz. A wszystko to - on, dziecko, jej dziecko.
I co teraz? I co zrobić? Jak z tego wybrnąć, żeby nikt nie zorientował się czyja to wina? Kto się przyczynił do wyhodowania pasożyta emocjonalnego, społecznej kaleki? Współpracowali znakomicie. Kooperacja wzorcowa. Ona starała się jak mogła, żeby jego Piotrusiopanowość  rozkwitała nieograniczana. On wdzięcznie i bez żadnych oporów poddawał się tym staraniom. I mamy komplecik. Psychofag i jego mamunia. 
Jestem jej winna wdzięczność za pomoc w ostatniej rozgrywce. Gdyby nie jej "wsparcie" być może zmuszona bym była do ratowania mojego zrujnowanego małżeństwa. Dwie kobiety, które przejęły moją rolę kochającej za bardzo - matka i wolontariuszka uratowały mnie przed porażką jaką byłoby trwanie w tym z pozoru udanym stadle.


Zadzwoniła pod pretekstem świątecznych życzeń. Nawet jakieś tam wyartykułowała. Ale przecież nie o to chodziło, przecież wcale mi nie życzy niczego dobrego. Już w trzecim zdaniu dowiedziałam się po co dzwoni. Co tam Święta, życzenia, co tam, że było - minęło. Ona nie mogła sobie podarować nazwania mnie tak jak uważa za właściwe i słuszne, potraktowania tak jak dyktuje jej zbolałe serce. Dzwoni do mnie, zachowuje się niegrzecznie i rzuca słuchawką po wygłoszeniu monologu. Stalikng, normalne prześladowanie. I nie obchodzi ją w ogóle jak mają się wnuki, obchodzi ją tylko to, żebym wiedziała jak bardzo jestem podła.
Zastanawiam się, czy mając taką matkę on miał szansę na normalność. Może, niewielką, gdyby nie był taki leniwy. Ale był...
 


 KOBIETA KLASY AAA+
To ja, bez wątpienia. AKTUALNIE ABSOLUTNIE ASEKSUALNA.
A plus oznacza, że nie TYLKO dlatego, że nie ma okoliczności. Bywają, ale to może na deser.
Do adremu, jak mawiają klasyczki gatunku. Długo już trwa ten stan i myślałam, że jest chwilowy-przejściowy z racji posttraumatycznych komplikacji po psychofagozie.
Ale nie, stan ten jest trwały i nie martwi mnie absolutnie. Stabilność i pewność jaką daje jest nie do przecenienia. Człowiek (kobieta, ja) głupi jest i czasami przemknie mu przez głowę myśl: dobrze (cudownie, wspaniale) byłoby tę chwilę podzielić z KIMŚ. Ale… Natychmiast, po prostu natychmiast zapalają się alarmowe lampki (neony, szperacze, iluminacja alarmowa wręcz). Tak… jedną miłą chwilę podzielisz, a konsekwencje „podziału” będziesz ponosić dłuuugo, bardzo długo, bo jesteś wytrwała jak mało kto. Szczególnie w robieniu sobie pod górkę. Szczepionka przeciw psychofażycy działa silnie i ma szerokie spektrum. Na wszelki wypadek obejmuje wszystkich potencjalnych (bez obrazy) psychofagów. Ostrożności nigdy za wiele. Nie ukrywam, że podziwiam kobiety, które po przejściach z „ukochanym” decydują się na kolejny raz, na ryzyko, że znowu coś może pójść nie tak, że się zmieni, albo ujawni, że skrzywdzi…
Mnie nie stać, ja nie mogę sobie pozwolić, ja jestem tchórzem i nie chcę dreszczyka emocji, ryzyka – ZERO. Zero kontaktu – zero ryzyka. Każda inna metoda niesie choćby promil niepewności, a to już zbyt wiele. Jak dla mnie – tchórza i asekuranta.
Przekonują przyjaciółki (szczególnie jedna), że można być szczęśliwym (wą) w związku, bo ona jest. Że warto spróbować i zaryzykować, bo może być wspaniale.
Może może. Ale na szczęście nie ma obowiązku żeby to sprawdzać organoleptycznie. Bo i tak próbowałabym się wykręcić. Już wiem, że jestem wolna, tak bardzo nie potrzebuję tych rzutów adrenaliny, dopaminy i innych endorfin. Sama sobie sprawiam przyjemności, sama sobie kupuję prezenty (zawsze trafione nareszcie, jak na zamówienie), sama załatwiam trudne sprawy, sama rozwiązuję problemy.
Dzisiaj usłyszałam: Samosiu, pozwól sobie pomóc, pozwól się wykazać człowiekowi. I co? Co zrobiłam? Człowieku, powiedziałam, zrobię to sama, bo wiem, że potrafię. Jak będę wiedziała, że nie dam rady to się zgłoszę. A on (człowiek) pyta: z czym sobie nie dasz rady? Nie wiem… Nie widzę…
Człowiek poczuł się niepotrzebny i miał rację, jest niepotrzebny. Mi nie można pomóc, nie pozwalam. Bo to zobowiązuje, zniewala, zapętla. Mogłabym znowu trafić tam skąd dopiero uciekłam. Tak bardzo nie chcę, że nie żal mi tego co mnie omija. Omija mnie bo tak zdecydowałam, bo nie zaryzykuję.
Nałogi, psychofagi to nasze nałogi. Kto nie rzucił nałogu, nie zrozumie, że tylko nie sięgnięcie po toksynę po raz kolejny jest trwaniem w trzeźwości. Nałogowcem pozostaje się do końca życia, na ever, ever. Można nie brać, nie ćpać, nie chlać, nie grać, nie palić, nie jarać, nie uprawiać cyberseksu, nie… Ale wystarczy sięgnąć, odpalić, nalać, włączyć, kupić, wziąć – i popłyniesz, i będziesz taką samą kupą jak wcześniej. I po co Ci było to zmaganie się, ta walka, ten trud? PO CO? Żeby wsiąknąć po raz kolejny, żeby zohydzić sobie siebie jeszcze bardziej? Bo każda kolejna wpadka to coraz mniej dla siebie szacunku, litości, zrozumienia. Bo kolejna wtopa to coraz większy wstyd przed sobą samym. Ja wiem, że to asekuranctwo i tchórzostwo. Wiem. Ale milion razy wolę być tchórzem, niż znowu pozwolić rozjechać się walcem.
Rzuciłam fajki (przestałam palić jak to ładnie ujęła jedna z „naszych”), nie będę palić, wiem. Ale tylko do momentu zanim sięgnę po papierosa. Nie chcę, nie planuję, nie mam zamiaru. Ale jeśli sięgnę – przepadłam. Będę palić jak kiedyś, albo więcej – z poczuciem winy. I będzie mi wstyd, że nie dałam rady, że jestem mięczak, że słabeusz, że bez charakteru, że meduza nie człowiek.
Jakiś wiarygodny przekonujący powód będzie: kłopoty, problemy, zdenerwowanie, stres…. Kupa wymówek, jak psychofag – wszystko ładnie wytłumaczył, zawsze. I ja rozumiałam – długo. Aż zgłupiałam i przestałam rozumieć. ZOBACZYŁAM.
Oszukiwanie siebie to już przeszłość, przyszła pora spojrzeć sobie prosto w oczy. I nie udawać, że jestem lepsza, mądrzejsza, ładniejsza, szczuplejsza, młodsza.
Oto ja, wiem kim jestem i już nie muszę się oszukiwać. Mogę patrzeć w lustro i nie udawać, że mnie tam nie ma.
Straciłam złudzenia, zyskałam spokój. Czuję, że on ze mnie emanuje i udziela się otoczeniu. Zniwelowałam sinusoidę doznań. Zubożyłam skalę uczuć. Zaniechałam wspinania się na K-2 i penetracji Rowu Mariańskiego. Znalazłam swoje miejsce w, może nudnawym, ale jakże spokojnym i łagodnym krajobrazie równiny. Spokój i bezpieczeństwo.
Nie oddam, nigdy!






CZKAWKA
Jeśli byłaś kiedykolwiek kobietą psychofaga, nie masz szans na spokojne życie dopóki ziemia gada nosi. Nie żebym komuś czegoś życzyła, co to, to nie. Ale…
Moglibyśmy spokojnie budować (próbować) swój świat niepoturbowany. I budujemy, składamy, zaczynamy się dobrze czuć i … On przypomina sobie, że jeszcze w tym miesiącu nie wykonał planu „dręczenia bo lubi”. I dzwoni (czasami się pojawia, ale na szczęście nieczęsto). Nie wiem po co. Naprawdę nie wiem. Chyba tylko po to, żeby dać sygnał: jestem, pamiętam, nie odpuszczę. Nie pozwolę ci żyć, NO WAY! Beze mnie nie możesz, zdecydowanie NIE!
Cykliczne schizofreniczne małostkowe bezsensowne działanie. Ma jednak niepodważalną zaletę. Dzięki niemu nie dopadają Cię wątpliwości co do rozstania. Ono utwierdza Cię nieustająco, że nie masz za czym (tak – dokładnie – za czym) tęsknić ani czego żałować. Opuścił Cię (ale nie do końca, bo „trochę” ciągle jest) psychofag, najprawdziwszy na świecie pierwszoligowy psychofag. A Ty nie płaczesz… A on jest ciągle na nowo zadziwiony i zły, że nie płaczesz. Powinnaś. Powinnaś wyć i błagać żeby wrócił (a on łaskawie by się zgodził). A Ty nie prosisz i on nie może łaskawie. On nawet musi poprosić… A Ty (oj głupia) nie zgadzasz się, kategorycznie.
I co? On żartował, on nie ma zamiaru, on gardzi (brzydzi się, wstydzi, co tam mu do łba przyjdzie). A Ty go „prawie poprosiłaś”, a on (na szczęście) powstrzymał Cię, żebyś nie musiała się wstydzić, że on Cię nie chce. Albo z litości się zgodzić i męczyć przy Tobie, bo dobry i litościwy z niego człek. Sobie pod górkę zrobi, żeby Ciebie uradować.
Więc dobrze, że Cię powstrzymał i nie poprosiłaś… (I, dla odmiany, Ty możesz się radować)
Ale skoro nie, to przecież jeszcze raz dowiesz się kim jesteś, czyje co jest, jaki on dobry, że jeszcze Ci nie pokazał przynależnego Ci miejsca (ale teraz pokaże, bo już za długo się powstrzymywał i naprawdę do pojutrza masz wypierdalać z „jego” domu, bo już za długo był dobry i cierpliwy). I dalej jest dobry, ale sama chciałaś, więc musi…
Czkawka, upierdliwa pojawiająca się w najmniej odpowiednim momencie czkawka. To Twój osobisty dożywotni psychofag. Masz go czy chcesz, czy nie. A nawet im bardziej nie chcesz, tym bardziej masz. W końcu to rasowy psychofag, zrośnięty, nieodczepialny, odrastający po wykarczowaniu.
Ciekawe dlaczego właśnie ja jestem obiektem jego wdzięcznej atencji? Dlaczego taka byle ja? Tyle mógłby przecież dręczyć cudownych kobiet, a on uparł się marnować czas i energię na taką byle mnie…
A ja znowu nie jestem zobowiązana. Nienormalna?







 
WŁAŚCIWOŚCI OSOBNICZE – LISTA DODATKOWA

Analiza zjawiska „psychofag” pochłonęła wiele naszego cennego czasu i zaprzątnęła zbyt wiele obszarów pofałdowanych w mózgu (bo, niestety – posiadamy). Listę podstawową opracowała Maja – syntetycznie, analitycznie, szczegółowo, drobiazgowo, starannie.
Podczas Sabatów, zwykle, konfrontujemy nasze doświadczenia, wyciągamy ogólne wnioski. Kilka przemyśleń dotyczących „kodu genetycznego” psychofaga pozwolę sobie udostępnić tutaj.
Są to wnioski nie a priori, bezwzględnie są to wnioski analityczne a posteriori. Kto się spsychofażył choć raz – ten wie…
Otóż:
1)   Badanie kliniczne przeprowadzone na grupie testowej ( 8 osób) zaowocowały wnioskiem – psychofag zazwyczaj przyczepiony jest do dość dużego penisa.
Psychofagi czytające ten wers uznają, że to niewątpliwa zaleta, doceniana i szanowana. Że się mylą wie Walkiria, ja i pewnie jeszcze kilka dam (z autopsji, bez ściemy).
Zdaniem psychofaga nie ma większego znaczenia jakie NIC jest do tak udanego przyrodzenia przyczepione. Posiadanie z lekka ponadprzeciętnego wacka, wydaje się (idąc postpsychofażym skrótem myślowym) usprawiedliwiać każde (mniejsze i większe, a szczególnie większe) kurestwo, kłamstwo, krętactwo, oszustwo, agresję, egoizm, bezmyślność, lenistwo etc… Słownika nie przepiszę – każda wie co psychofag UMI.
To jest wniosek wyartykułowany na Sabacie nr 4. Jakby kto pytał.
2)   Psychofag zawsze w chwilach szczególnie trudnych logistycznie, kiedy nawet nie oczekujesz, tylko żądasz, wymagasz, potrzebujesz jego pomocy – wiecie Drogie Panie  - to ta chwila dopinania przedświątecznych przygotowań (na przykład). Kiedy trzeba mieć dwadzieścia rąk, oczy dookoła głowy i ktoś mniej zajęty mógłby schować buty do szafki lub przetrzeć lustro nad umywalką. Mógłby, na przykład, zrobić to psychofag, który właśnie wyszedł spod prysznica i robi się na bóstwo ( w końcu są święta za chwilę prawda?). Ale on absolutnie nie może bo trzeba w trybie pilnym umyć auto… Trzeba natychmiast jechać na myjnię, bo idą święta i nie mogą zastać brudnego „dorobku życia” w garażu. Nieważne, że  NIGDZIE nie pojedzie w czasie tych świąt. Bo przecież nawali się najszybciej jak to możliwe i nie wytrzeźwieje przez kilka dni. Skończą się święta i wypucowane ( w newralgicznym momencie ) auto nie wyjedzie z garażu bo „będzie miało kaca” po świątecznej orgii alkoholowej. Jeśli zdarzy się cud i samochód jest czysty, a święta są konkretne – wielkanocne to jeszcze można (rzutem na taśmę) trawnik skosić i grabić do gołej ziemi, byle palcem nie kiwnąć w głupiej babskiej robocie. Zimą, ewentualnie odśnieżać, ale nie zawsze matka natura da śnieg.
Tym wnioskiem zaowocował Sabat nr 5.
3)   Każdy szanujący się psychofag kłamie. Musi – inaczej się udusi. A raczej nie żyje, nie ma poczucia sprawstwa, nie ma władzy. Uczciwość psychofaga unieszczęśliwia. Nawet jeśli stara się, próbuje przez moment nawet nie koloryzować – umiera, usycha. W podłożu nie ma nawozu (kłamstwa) – psychofagus erectus ginie. I inne odmiany również: vulgaris, domesticus, silvestris, arvense, pratense (znaczy: wyprostowany, zwyczajny, domowy, leśny, polny i łąkowy). Co gorsza, punktując jego kłamstwa, „podlewasz go kwasem”. Jest gorzej niż gdyby „tylko” nie kłamał. On jest podtruwany Twoją bezczelną wiedzą na temat jego nieuczciwości.  Jeśli więc chcesz wyhodować zdrowego, dorodnego psychofaga – pozwól mu kłamać do bólu i nie daj po sobie poznać, że mogłabyś podejrzewać jakąś nieuczciwość. Niekłamiący psychofag nie występuje w środowisku naturalnym.
To jest wniosek z Sabatu numer 1, 2, 3, 4, 5,……………………. Problem nie zniknie, będzie na topie na wszystkich następnych Sabatach.
4)   Rasowy psychofag z dobrej stajni ma nałóg. Najczęściej po prostu pije. Występuje również uzależnienie krzyżowe: pije i pali na przykład. Albo inne połączenia – dowolne. Ale wyobraźcie sobie jak trudna jest egzystencja psychofaga, który pije i pali – łącznie. W lokalach alkoholizujących społeczeństwo na ogół obowiązuje zakaz palenia. I kłopot. Psychofag z podgatunku pijąco-palących się przecież nie rozerwie. I tak gania z baru przed bar i z powrotem. Trochę popije, to mu się palić zachce. Pobiegnie zajarać, napiłby się do kompletu. Wraca na wysoki stołek, łyknie odrobinę i znowu biegnie przed wejście. Ty sobie Kobieto wyobraź tę gonitwę, to napięcie, tę niewyróbkę na zakrętach. I się nie dziw, że on znerwicowany jest – w takich warunkach mogą przetrwać tylko najlepsi. Najlepsi psychofagowie.
Występują również inne odmiany uzależnień, jest ich wiele, krzyżują się dowolnie i w nieograniczonej liczbie. Żeby nie było, że nie wiem co piszę dodam, że mój osobisty psychofag był z gatunku multifunkcyjnych czyli pijąco-paląco-kofeinozależnych. Łajdaczyć się zaczął dopiero na finiszu i poniekąd na moją prośbę – NIEWINNY.
Wniosek przewijający się poprze Sabaty od 1 do 5.
5)   Psychofaga czystej krwi otaczają idioci. Pechowy do ludzi jest. Już o tym było, ale to ważne. Istotna cecha charakteryzująca psychofaga. W zależności od miejsca występowania i tego jakie w określonej biocenozie panują układy rodzinno-przyjacielsko-zawodowe prawdziwy psychofag ma: głupią matkę, niewdzięczne dzieci, fałszywych przyjaciół, beznadziejnych pracodawców, niekompetentnych współpracowników i żonę co najmniej kurwę. Nad tym kompleksem cech osobniczych nie będę się rozwodzić. Rozwód z psychofagiem spowodował, że w moim otoczeniu są wyłącznie mili, sympatyczni, uczynni, dobrze wychowani, grzeczni ludzie. Cała banda niesympatycznych gnomów zniknęła wraz z psychofagiem.
To jest wniosek z Sabatu (chyba) numer 2 ze wskazaniem na kolejne.

Mnóstwo mniejszego znaczenia prawidłowości dotyczących gatunku (podgatunku?) psychofag można by zaprezentować. Myślę jednak, że te ukazane w niniejszym opracowaniu są zasadnicze, występują u okazów ZAWSZE i najczęściej WSZYSTKIE NA RAZ.
Odsiewanie samców według tego klucza powinno pozwolić odseparować jednostki skażone. Obawiam się jednak, że na sicie nie zostanie NIC.
Czego udowadniać nie muszę albowiem intuicja raczej mnie nie zawodzi.
Z wyrazami wdzięczności za możliwość przeprowadzenia badań w naturalnych warunkach na wolno żyjących osobnikach
Katalina



DZIEŃ JAK CODZIEŃ

Specjalna dedykacja dla tych, które uważają, że się nie da...
Otóż da się, da się na 100%. Tylko trzeba "robić", a nie czekać i narzekać. Nikt, Droga Uciekająca nie przyniesie Ci w podarku pracy, kasy, mieszkania, zdrowia i szczęścia. Co nieco z tego zestawu masz lub nie, inne co nieco musisz wywalczyć. Właśnie tak - wywalczyć. Nie próbować, zabiegać, prosić, czekać. Musisz wcześnie wstać i walczyć. 
Dla przykładu - rozpiska dzisiejszego dnia kobiety uciekającej. Może nawet już zdecydowanie uciekniętej, ale chyba jeszcze ne do końca. Skoro czasami słyszę obławę - to znaczy, że jeszcze dystans jest zbyt mały, trzeba biec, nie zatrzymywać się i nie oglądać za siebie.
"Z pamiętnika Kataliny", 12.06.2012.
Pobudka, dzisiaj późno, dopiero o 7.00. Miało być wcześniej, ale jedno poranne spotkanie wypadło. (Wpadło na czwartek bladym świtem, ale trudno. Dzisiaj pospaliście Katalino, w czwartek - niekoniecznie)
Kawa i ablucje. Moje rytuały, bez nich dzień nie mógłby się odbyć. 
Pomiędzy telefonami w sprawie przekładania nieodbytego ważnego spotkania - sprzątanie, przestawianie, ustawianie, wieszanie, zdejmowanie, rozpakowanie, załadowanie - zwykłe sprawy.
Zadzwoniła miła pani z biura nieruchomości, są klienci do zwiedzania "posiadłości". Na cud nie liczę, ale może w końcu ktoś to kupi???  
Rozmowa jednak trwała pół godziny i zrobiła się lekka obsuwa w planie dnia.
Trzeba zlecić młodzieży szczególniejszą troskę dla porządków.
Niech będzie przynajmniej czysto dla zwiedzających, okażmy szacunek.
Do pracy, dzisiaj na krótko - w końcu to tylko pół etatu - czasami musi być krótko. W pracy -standard: wszystko na wczoraj, albo na przedwczoraj, nie ma zmiłuj...
Kon nadepnął jednej pani na nogę, nie zazdroszczę... Baleriny słabiutko chronią przed koniem. Z drugiej strony, nie wolno kopać się z koniem - wynik z góry wiadomy. Było tym samym troszkę więcej zamieszania niż zwykle.
Zakupy, obiadek dla "Kataliniątek", pogadać z dzieciakami i ... Rzut oka na maile, face'a, blog. Odnieść się, odpowiedzieć na pilne, z należytym szacunkiem potraktować ważne.
Od 16.30 - druga praca, też nie za długo, ale trzeba.
Znowu "wizyta w sieci" - mamy 50 tysięcy kliknięć - radość z sukcesu ogromna. Nasze dziecko, nasz blog żyje, rośnie zdrowo, rozwija się prawidłowo. Jak każdy potomek przynosi nam wiele wzruszeń, rodzi obawy, chwilami jest najkochańszy na świecie, chwilami jak kamyk w bucie. Zwykłe dziecko, normalne.
Jeszcze troszkę uwagi i czasu dla trzeciej pracy (na szczęście jest elastycznie co do godzin i czasu, ważne, żeby kwity były ok i na czas). Trzeba więc się do tych kwitów przyłożyć, żeby się kręciło.
Później to już był "prawie mecz" więc tylko umyłam trzy okna, wyprasowałam firanki, powiesiłam i gitara. 
Przekąska kibica na dwudziestą trzydzieści, siadamy i PACZYMY. I widzimy, że ładnie gramy, że nie przegraliśmy, że dzisiaj jest dobry dzień. 
W dodatku alimenty przyszły na czas. 
Teraz już powoli zbieram się do spania, jutro na dłuższe sesje do wszystkich prac i pilna korekta na czwartek.
Już nie pośpię do siódmej, dopiero w sobotę.
Jeśli nie spełni się groźba psychofaga i w gości nie przyjedzie. Ja nie zapraszałam, ale on się pcha. Najgorsze jest to, że może. Ale trudno, wola boska i skrzypce. Co ma być - będzie. Ja naprawdę umiem mieć psychofaga gdzieś i tego nie ukrywać. Szczególnie przed głównym zainteresowanym. Nie wiem dlaczego on koniecznie znowu musi sprawdzać jak bardzo go nie lubię.
Dobranoc.


29.07.2012
 
OJCIEC CZY DAWCA?
Dylemat wszystkich uciekniętych, uciekających, zbierających się do ucieczki.
Kogo wybrałam swoim dzieciom na (nominalnego) ojca i czy to na pewno moja wina, że właśnie jego?
Mamy dzieci z socjopatami, próbujemy ochronić je przed fatalnymi skutkami tej mieszanki.
Cóż… odpowiedzialność jest, nie da się z niej zwolnić. I tutaj można elaborat napisać o tym jak było, że oszukał, że obiecywał, że rokował dobrze, że skąd mogłam wiedzieć, że fakty przerosły wyobrażenia, że…
Tak, rokował dobrze: cudownie zajmował się małym siostrzeńcem zawsze o nim myślał, pamiętał, kupował prezenty, budował mu z klocków lego i zabierał na spacery. To były jak najlepsze rokowania – rodzinny, dobry, kochający dzieci.
Moje oczy to widziały, najlepsza rekomendacja. Ale moje oczy widziały tylko to, co było im pokazane. Był cudownym wujkiem, ale od czasu do czasu, wtedy kiedy mu pasowało i nie kolidowało z innymi rozrywkami. Czyli bywał dobrym wujkiem. I fajnie, tak się sprawuje rolę wujka – od bycia zawsze w dyspozycji są rodzice, nie wujkowie.
Ale przyszedł czas prawdziwej próby i co? Bywał dobrym tatą, próbował bywać dobrym tatą. A to już zdecydowanie za cienko. Rodzicem się jest, po prostu, bez przerwy, zawsze, 24 godziny na dobę 8 (tak właśnie – 8) dni w tygodniu. Bez taryfy ulgowej, bez zwolnień lekarskich, bez chceń lub niechceń, bez humorów, samopoczucia (dobrego lub nie). Bycie rodzicem to służba – nie można się z niej zwolnić, wypisać, wziąć urlopu.
I tutaj zaczyna się kłopot. Bo, w jego mniemaniu, wszystko jest dobrze, skoro bywa fajnym tatą (nie uważa aby bywał niefajnym lub całkiem złym). To powinno wystarczyć, za duże oczekiwania męczą go i powodują frustrację. Priorytety zaczynają się nam zdecydowanie rozjeżdżać. I pojawia się dodatkowy problem - powinnam (jego zdaniem) mówić (wmawiać) dzieciom, że to jest ok. Że tak wygląda prawdziwy tata, że nie ma co się dopominać spełnienia obietnic – będzie chciał – wykona, nie, to nie. A one powinny karnie i pokornie czekać czy ten cudowny moment nastąpi. A ja (głupia) mówię dzieciom, że słowa trzeba dotrzymywać, że mają prawo czuć się oszukane i wystawione do wiatru, że każdy powinien robić to, co obiecuje. A od rodzica mają prawo wymagać więcej niż od „przeciętnego obywatela”. Skoro rodzic zawodzi to poczucie rozgoryczenia jest jak najbardziej na miejscu.
No i mamy „kumulację”. Nie dość, że dzieci oczekują Bóg wie czego, to jeszcze ja, zamiast usprawiedliwiać niesłownego lenia, próbuję egzekwować to, co obiecał (żeby dzieciakom nie było przykro i żeby nie burzyć ich poczucia bezpieczeństwa). Tego już się wytrzymać nie da. To jest presja zbyt silna aby jej sprostać. Nie przychodzi do głowy takie proste i skuteczne rozwiązanie jak realizacja obietnic i nie szafowanie słowem na przyszłość. WSZYSCY są przeciwko niemu, wszyscy…
A dzieci im starsze tym mniej ufne, bardziej doświadczone i pozbawione złudzeń. Już nie wierzą, mówią to, okazują. Też nie dobrze, bo powinny ufać, a mają w nosie te puste słowa. I obraża się nominalny ojciec na dzieci, że niewdzięczne, że tylko oczekiwania, że nie są to dobre dzieci.
A one już nie chcą niczego, nie chcą niczego słyszeć. Chcą zobaczyć chociaż malutkie jedno „coś” zrobione, wykonane zgodnie z obietnicą. A nikt ich (tych obietnic) nie wymuszał nigdy, nie trzeba było. Mistrzostwo świata w składaniu niewymuszonych obietnic bez pokrycia przyznaję mojemu byłemu mężowi. I nie zgadzam się na detronizację, no way. On był (jest) mistrzem w gadaniu tego, co ślina na język przyniesie, a chora głowa wymyśli.
I mam znowu problem z poczuciem odpowiedzialności. Bo to ja skazałam dzieciaki na taki właśnie egzemplarz nominalnego ojca. Ja im to zrobiłam. Nie krzywdziłam ich bezpośrednio, ale jego rękami (językiem czy innymi kłamliwymi, leniwymi, niesłownymi członkami). Moja wina, to również moja wina. I nie zrekompensuję tego deficytu niczym, one zostały okradzione z ważnego elementu dzieciństwa jakim jest mądry, wymagający kochający ojciec. Nikt im tego nie odda, nie wyrówna.
Mogłam wybrać inaczej – powinnam.
Teraz mam „pokaleczone” dzieci. Próbuję pomoc im zabliźnić te skaleczenia, ale czy to się uda?

78 komentarzy:

  1. Jednak jeden mózg, zdecydowanie :) Mam w planach taki sam rozdział.
    Ale - do adremu. Jeszcze kilka miesięcy temu myślałam, że ona z miłości do psychofaga zaakceptowała to, co dla mnie nieakceptowalne. Teraz, po tym co się wydarzyło w ciągu ostatnich dwóch tygodni - już nie mam tej pewności. Kto jest gorszy - ona czy on.
    Ze swojego podwórka wysnuwam wniosek - "mój" psychofag nie miał szans, najmniejszych. Urodził się i "wychowano" go w totalnej patologii. Dołożyły się do tego predyspozycje osobnicze, pewnie genetyczne i środowiskowe. No i jemu było tak wygodnie, nie czarujmy się. Od zawsze mama "załatwiająca" jego wszystkie problemy.
    Musze to opisać dokładnie, muszę - dla nas, matek. By żadna już nigdy - aż tak nie "kochała". To dla nas kolejna, wspaniała nauka - jak NIE WYCHOWAĆ dziecka.
    P.S. Kochana Katalino, ja mam ET (Ex Teściowa) jak wiesz na co dzień, w stałym kontakcie. Widzę, jak bardzo mnie nienawidzi, jak mną gardzi. Ale - ja jednak BARDZIEJ. Ona zapomniała o jedne rzeczy - ja też jestem MATKĄ. A wszystko, co uderza we mnie, zwłaszcza sprawy finansowe - uderzają rykoszetem w moją córkę. A to jest NIEWYBACZALNE.

    OdpowiedzUsuń
  2. Zdaniem "kochanej mamusi" niewybaczalne jest to, co rani jej syna, a tym samym ją. Nawet ją bardziej:) Jej wnuczka ma pecha ponieważ jest Twoja córką. I z tego tylko powodu jest, niestety, "niepełnowartościowa". Jakże kochaliby oni (psychofagowie i i ich matki) swoje dzieci i wnuki gdyby nie były również Twoje i moje:) A tak... Co zrobić, te dzieci nigdy nie będą takie jak oni (bo nasze są, właśnie dlatego, że nasze są). A skoro nie dążą do wzorca osobowościowego (czyt. socjopatycznego) po babuni i tatusiu - to trudno, to można, co tam - można kochać je zaledwie umiarkowanie. Nawet nie kochać wcale, może. Ale tego głośno nie powiedzą, bo nie wypada nie kochać dzieci i wnucząt:) Ty to wiesz Walkirio i ja to wiem. "Normalnym" ludziom nie mieści się w głowie.

    OdpowiedzUsuń
  3. ...skąd ja to znam...? :-)
    No mój były "książę upadły", też od takiej mamusi. Najpierw mamusia zaślepiła się miłością do tatusia "księcia", który pił, hulał i regularnie ją zdradzał...ale ona taka dzielna go "kochała". A kiedy tatuś już nie chciał być kochany przez tę mamusię i znalazł sobie inną, mamusia została sama z pokładami swojej "miłości". Długo nie wytrzymała. No a pokochać siebie to strasznie skomplikowane...I tak, mamusia mimo kilkorga dzieci, zaślepiła się miłością do synusia, zwanego tutaj "księciem". Mamusia jest najmądrzejsza, wszystko wie najlepiej, wszyscy inni są BEEE! Odszczepieńcy jacyś i popaprańcy. Na chwilę, kiedy mamusi akurat to pasuje, można zasłużyć na jej łaskawe spojrzenie, ale kiedy mamusi COŚ przestanie pasować, mamusia degraduje bez pardonu, informując wprost i bez ogródek, że jest się bardzo BEEE! "No i gumę chamidło żuje", ale to już pieszczota :-) Mamusia jest the BEst i synuś-"książę". I ŻADNA na niego nie zasługuje...a jak się już pojawi to trzeba ją zwalczyć, zdegradować, środki nieistotne. "Książę" jest bombardowany przez mamusię kilkoma telefonami dziennie z czarnymi scenariuszami swojej przyszłości z "tą taką nie-taką" i legendarne "pamiętaj synu, masz MATKĘ!".
    I tu sprawdza się hasło "ćwiczenie czyni mistrza". Jak "księcia" tak się ćwiczy i ćwiczy, a jemu tak wygodnie /mamusia przecież mieszkanka kupiła i rentierem się jest :-)/ to zostaje mistrzem - PSYCHOFAGIEM...
    Wiemy już co to zjawisko oznacza.
    A mamusia, no przecież rację miała, synuś się przecież przekonał, jaka ta nie-taka suką :-) była...Tron wolny a królowa HAPPY, bo jest już tylko jedna...MAMUSIA. I tak sobie "szczęśliwie" żyją do następnej "ropuchy", której zachce się być księżniczką...zanim się zorientuje, że jest ugotowaną żabą...

    OdpowiedzUsuń
  4. Wątek o MATKACH PSYCHOFAGÓW jest bardzo ważny.
    Walkiria, podpisuję się...oby żadna z nas żadnego psychofaga nie wyhodowała na własnym cycku! :-)

    OdpowiedzUsuń
  5. Coś fantastycznego znalazłam....nie mogłam się z Wami tym optymistycznym zjawiskiem nie podzielić!
    http://www.ted.com/talks/lang/pl/tony_porter_a_call_to_men.html

    OdpowiedzUsuń
  6. Pewnie ważny, ale... to trochę jakby chciało się ich usprawiedliwić. No faktycznie "za złoty' to on nie jest, ale z taką matką? Nie miał szans na normalność. Otóż nieprawda - miał, miał jak każdy tylko był zbyt leniwy i wygodnicki aby z tej szansy skorzystać. Bo, co tu dużo mówić, normalność kosztuje. Mnóstwo pracy, wysiłku, niezłomności, woli i walki. A bycie socjopatą jest wygodne (na ogół lub do pewnego momentu - zależy od cierpliwości i elastyczności otoczenia). Niewymuszony stan dla niewymagającej publiczności. Przecież mamusia niczego nie oczekiwała, cieszyła się, że jest (pewnie Wasi też tacy śliczni, mądrzy, kochani, najlepsi:). A tu, proszę, durna, leniwa sucz ciągle czegoś chce. Wniosek jest oczywisty - sucz do wymiany. Inna nie będzie oczekiwała, inna weźmie co jej los da (i będzie odpowiednio wdzięczna:). Temat rzeka, współczuję matkom psychofagów. Współczuję bo mają programowo nieszczęśliwe dzieci. A ja, jako matka wiem, że nie ma nic piękniejszego i ważniejszego niż szczęśliwe dziecko. I uszczęśliwiłam moje dzieci oddalając socjopatycznego ojca - są mi wdzięczne, wiem o tym:) Bo mogłam udawać, że nie jest tak źle:)

    OdpowiedzUsuń
  7. O, nie - żadnego usprawiedliwiania!!!
    Nie ma, po prostu nie ma usprawiedliwienia. Bo to wszystko na zimno, z wyrachowaniem, z uśmiechem na ustach się dzieje.
    Doświadczam tego aktualnie. Nie mam ani krztyny zrozumienia.
    Tak uszkodzone osobniki przyroda eliminuje, nie daje się im namnażać. Może i na socjopatów i psychofagów znajdzie sposób? OBY.

    OdpowiedzUsuń
  8. Mamusie i Partnerki psychofagów czy socjopatów - rozumiem.
    Ale gdzie do diabła w tej wyliczance ich (psycho- i socjo-) Tatusiowie ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie wiem, nie miałam przyjemności poznać. Był już bardzo nieżywy kiedy poznałam "syna swojej matki":)

      Usuń
  9. Zdecydowanie te matki to;ofiary-ofiar.Taka prawda.Coś się zmienia,bo kobiety znalazły odwagę na mówienie-dość.
    Jednak wzorcem dla syna jest mężczyzna,może być to nawet brat,kuzyn ,pan z telewizji.
    Zrozumiałam,że wychować Orła może tylko Orlica (nie kura),która ma świadomość swojej siły.

    OdpowiedzUsuń
  10. Katalina, absolutnie się zgadzam.
    Osobiście nie usprawiedliwiam ani MAMUŚ PSYCHOFAGÓW ANI SAMYCH PSYCHOFAGÓW.
    Znam kilku, którzy mimo wszystkich warunków aby być psychofagami, psychofagami nie są, tylko mądrymi, wartościowymi facetami. Czyli można, jak się chce. ALE TRZEBA CHCIEĆ I ZAJRZEĆ W GŁĄB SIEBIE, a nie tylko do mamusinego portfela...
    A temat psychofagowych tatusiów to studnia bez dna, no nie...przesadziłam...dno jest a na tym dnie synkowie tychże psychofagowych tatusiów, jako tatusiowie swoich i nie swoich dzieci. Tak wszystkie o nich walczyłyśmy, zabiegałyśmy, zasługiwałyśmy...żeby z tego dna ich wyrwać. A oni dalej na tym dnie wygodnie sobie leżą i czekają na następną żabę - jak to było..."wolontariuszkę"... :-)
    Osobiście, lubię nurkować, ale będę omijać pewne akweny wodne, coby nie natknąć się znowu na "jakiś takiś" egzemplarz.

    OdpowiedzUsuń
  11. Psychofagami są lenie. Nie chce im się, nie muszą, ktoś załatwi za nich WSZYSTKO:)
    Trzeba być dziwakiem, żeby nie chcieć zajmować się swoimi sprawami do takiego stopnia np.: Były mąż, po długim czasie biwakowania z "wolontariuszką" zwraca się do mnie (nie z prośbą:) z rozporządzeniem dotyczącym załatwienia jego spraw w urzędzie. I nie wierzy, że ja (oczywiście czniam to i nie chcę - po primo:) nawet nie mam prawa do reprezentowania byłego męża gdziekolwiek. :)) On nie wierzy:)) Dlaczego? Bo jest zbyt leniwy, żeby przyjąć ten fakt do wiadomości ze wszelkimi konsekwencjami:))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A no po cóż im te wszystkie "wolontariuszki" (kiedyś my)? Żeby ZA NICH wszystko zrobić, załatwić, kupić, naprawić, zorganizować i jeszcze w międzyczasie zaspokoić. Oni są od spraw wyższej wagi czyli od kombinowania, jakby tu ZADOWOLIĆ SIEBIE. W układzie z psychofagiem schemat życia jest prosty - prawa są po jego stronie, obowiązki po stronie "wolontariuszki". Koniec i kropka. Nie wyrabiasz się na zakrętach - następna proszę. Kolejną zarżnie, następny przetarg rozpisze. I tak w kółko.

      Usuń
    2. "Nie umiem być sam" cytat z "klasyka":)) Nawet nie wie czy umie, czy nie. Nie chce mu się - to pewne. Sam sobie organizować CAŁE ŻYCIE - od zaopatrzenia lodówki i wyprania gaci po arcytrudne (i , zgodzicie się ze mną, budzące szczególne obrzydzenie) sprawy urzędowe. I WSZYSTKO SAM???
      Awykonalne, nikt sam (oprócz głupiej, wykorzystywanej latami byłej żony) tego WSZYSTKIEGO nie załatwia. Potrzebny jest "załatwiacz", najlepiej "załatwiaczka" - można używać wielokierunkowo:)

      Usuń
  12. Wynika z tego że nadopiekuńcze matki wyręczające swoje dzieci i tłumaczące ich wygodnictwo - są potencjalnymi matkami potencjalnych psychofagów. Bo z jednej strony KAŻDA matka chce swojemu dziecku nieba przychylić, jak dziecko zrobi źle - tłumaczy je łagodnie - nie obiektywnie, a subiektywnie - bo to JEJ dziecko. Jak w to wejdzie poczucie winy z przyczyn dowolnych - młody psychofag gotowy.

    OdpowiedzUsuń
  13. Psychofagi nie biorą się znikąd. Mają matkę, ojca, dziadków, pradziadków. To nie wirus to GENY. To cholerne geny, które mogą być przekazane twojemu dziecku. Ja jestem matką dziecka, który odziedziczył geny po tacie a ten z kolei po swojej mamie. Zapewne w tej rodzinie z dziada pradziada był ten gen przekazywany. Tu nie ma mowy o wychowaniu kogoś, kto nie posiada uczuć, sumienia....no może w skrajnych przypadkach jest to możliwe.
    Twoje dziecko było takim fajnym, wesołym i ruchliwym maluszkiem, potem przesympatycznym młodzieńcem i w pewnej chwili słyszysz dziwne żądania, pretensje,dostrzegasz jego zimne spojrzenie w chwilach złości. A powód złości? no właśnie nie ma powodu....jest zazdrosne o twoje relacje z jego rodzeństwem, o nie otrzymanie tego "co mu się należy". Nie wynika to z rozwydrzenia, rozpuszczenia. Wynika to z jego charakteru. Zadowolony jest kiedy zostaje wyróżniony (pieniędzmi, uczuciem, słowem). Jest i czuły, miły, dobry. Potrafi objąć, mówić o miłości, ale to sygnał, że coś chce uzyskać od ciebie. Mówi też tak swobodnie i prawie z dumą, mamo ja nie mam sumienia....
    Serce boli..... Jestem matką, już świadomą kim jest moje dziecko, jego ojciec, jego babcia. Kocham go miłością matczyną. Jestem gotowa na wiele jako matka, ale nie godzę się by lekceważył mnie, poniżał...kiedyś próbowałam wytłumaczyć, zmienić. Dziś już wiem, że nie jestem w stanie, nikt nie jest w stanie zmienić go.
    Piszecie, że wystarczy aby psychofag chciał zmian...on nie widzi potrzeby zmian, bo on jest normalny a wszyscy dookoła zwariowali. To inni są zaburzonymi jednostkami.
    Jego zaburzenia nie wynikają ze złej woli, one są wynikiem deformacji w mózgu. Tam gdzie powinny znajdować się uczucia u nich jest pustka. Czy ktoś jest psychopatą można potwierdzić poprzez badania.
    Lenistwo psychofaga ? oni nie są leniami. To brak odpowiedzialności powoduje, że rachunki nie są opłacone, korespondencja nie odebrana, pismo urzędowe odłożone w kąt na kilka lat, albo i na całe życie.
    Byłam żoną psychofaga, jestem matką jego dzieci. Jestem zrozpaczoną matką....

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo Ci dziękuję za tę wypowiedź i bardzo, bardzo mocno Cię ściskam.
      Oj, każdej z nas tłucze się z tyłu głowy myśl - "czy on/ona będzie taka/taki jak ojciec?".
      Samo to, że otwarcie piszesz o problemach syna - to WIELKA ODWAGA. Czapki z głów.
      Ale mam jeszcze jedno pytanie. Piszesz "Jestem gotowa na wiele jako matka, ale nie godzę się by lekceważył mnie, poniżał..." - a co masz zamiar zrobić, gdy syn przyprowadzi czy pozna kobietę - nieświadomą tego z kim się zwiąże. Ostrzeżesz?
      Nie odbierz tego absolutnie jako ataku na siebie - pytam z pozycji tej, przed którą prawda została zatajona. No i matki 17-latki, która niedługo wyfrunie w świat.

      Usuń
    2. Dzięki Ci za odwagę, za to, że WIDZISZ. Wiesz, że jest problem, nie jesteś "wspierającą" w tej socjopatii matką.
      Na pewno jest Ci z tą świadomością bardzo ciężko. Kiedyś uzgodniłyśmy, że głupim jest łatwiej, że mniej boli jak się nie rozumie:)
      Przytulam Cię i mam nadzieję, że Twój syn jeszcze nauczy się podstawowych zasad, może zrozumie i zechce:))
      Przytulam Cię:)

      Usuń
  14. Walkirio wiele godzin spędziłam na przemyśleniach. Co zrobię jak pokaże się ona - przyszła synowa? Nadal nie wiem co zrobię, nie wiem co zrobić powinnam, muszę...Zapewne z panną jakieś rozmowy, naprowadzanie na problem poczynię.

    Katalino nie jest odwagą widzieć. Nie wiem co w takiej sytuacji jest odwagą.
    Katalino przecież wiesz, że nie zrozumie, nie nauczy się, nie wyciągnie wniosków...Ty to przecież wiesz...

    OdpowiedzUsuń
  15. Tak, wiem. Ale nie masz racji - widzieć i nie udawać, że się nie widzi - to jest odważne:) Zwykle traktuje się dzieci jako wyjątkowe (wyjątkowo udane:). Umieć zauważyć wady u własnych dzieci, to jest nadzwyczajne:)
    A panna - ona i tak będzie wiedziała swoje, kiedyś (pewnie za późno:) wspomni Twoje ostrzeżenia:) Taka kolej rzeczy, każdy psychofag znajdzie ofiarę, każdy.

    OdpowiedzUsuń
  16. Ja też jetem na etapie przechodzenia wszystkich etapów emocji od tych dobrych po te złe. Każde jego zwykłe zapytanie wywołuje we mnie złość, gniew, nie potrafię "normalnie" odpowiedzieć bez wywołania kłótni, jakbym celowo jego prowokowała, choć nie wiem w jakim celu, on nie odejdzie, choć nie kocha już, a ja sama od roku tkwię w martwym punkcie. No co czekam? Jestem na tym samym etapie - on musi odejść, ale nie chce a na blond alternatywę to nie mam co liczyć, bo wybranki mojego męża to zwykle "zajęte" kobiety. Brak mi tej wytrwałości co Wam kobiety...wiem, że muszę, ale tylko na tyle mnie dzisiaj stać "na wiem, ale..."

    OdpowiedzUsuń
  17. Olinek - witaj:)
    Jesteś w domu. Tu każda tak miała, albo ma:) To etap, trzeba przez niego przejść. Boli, trwa, ale da się:) W związku z socjopatą wszystko jest naciągnięte, do granic, emocje ZAWSZE silne, bardzo silne. Znalazłyśmy i nazwałyśmy to już jakiś czas temu. Cała tajemnica to AMPLITUDA:) Doły i górki, Co tam doły, co tam górki - Himalaje i Rowy Mariańskie wszystkich uczuć, emocji. Dobrych (czasami, nieczęsto) i złych. Gubisz się, jesteś jak dziecko we mgle, szukasz drogi i prawdy. Nie znajdziesz od razu, błądzisz. Bunt przeciwko wszystkiemu, bronisz się atakując. Nie wiem, czy uda się to powściągnąć. Mnie do tej pory mierzi każdy kontakt z psychofagiem. Każda jego próba nawiązania komunikacji budzi mój protest. Obiektywnie jest to reakcja nieadekwatna do bodźca, ale subiektywnie jest wygenerowana przez wszystkie bodźce otrzymane wcześniej z jego ręki. W stosunku do każdego innego człowieka nie byłabym tak nieludzka, niegrzeczna, bezwzględna. Ale żaden inny człowiek nie poczęstował mnie kompletem draństwa w takiej skali:) A ja już takich poczęstunków nie chcę, za nic. Nawet za cenę bycia suką wszech czasów.

    OdpowiedzUsuń
  18. Katalina, pięknie napisałaś…

    Tak sobie myślę, że chciałabym spotkać kiedyś mężczyznę/partnera, któremu mogłabym zaufać. Niestety, teraz generalnie nie ufam nikomu. Cieszy mnie kontakt z fajnymi ludźmi, ale jestem bardzo ostrożna. Przed erą psychofaga wszystko już miałam poukładane, byłam samodzielna, samowystarczalna, samorealizująca się. Miałam przyjaciół…
    Było mi z tym dobrze. Dopuszczałam, że może gdzieś, kiedyś spotkam kogoś
    i będę jeszcze szczęśliwsza…
    A teraz, długo jeszcze będę się zastanawiać, jak to się stało, że jeden człowiek, przez kilkanaście miesięcy wszystko w moim życiu zrujnował.
    Pod płaszczykiem miłości.
    Już prawie trzy miesiące odkąd zaczęłam ucieczkę a wciąż wybuchają jakieś niewypały…
    Jak długo jeszcze…?

    OdpowiedzUsuń
  19. Dzięki Helleno, Matki Założycielki nie do końca się ze mną zgadzają:)
    Nie ROZUMIO:))))

    OdpowiedzUsuń
  20. Moja w dalszym ciągu zakrojona na szeroką skalę empatia i skłonność do poczucia winy, ale też zwyczajny żal za stratą, fajnej relacji sprawiają, że przeżywam żałobę po przyjaciółce. Nie umarła, żyje. Ale postanowiła się na mnie obrazić. Schować głowę w piasek.
    Być może moja zmiana, moje przebudzenie i rozstanie się z psychofagiem przerosło ją. Nie wiem. Się domyślam jedynie.
    Nie powiem, G. zachwiała na chwilę moimi emocjami i już zaczęłam się zastanawiać, czy dobrze zrobiłam, tak radykalnie kończąc z nim relację.
    Bo jak usłyszałam jeden wielki krzyk:
    -"Przecież byłaś też szczęśliwa w tym związku!!!"
    -Tak, byłam. Byłam, dokąd wmawiał mi a ja wierzyłam, że jestem jego obsesją 24/7. Że jestem jego szczęściem i spełnieniem marzeń, w które już nie wierzył, że go spotka. Że jestem kimś wyjątkowym, jedynym w swoim rodzaju. Że "like attracts like". Przecież, jak mówił a co jak się okazało, było zmodyfikowaną prawdą na potrzebę chwili, przeżyliśmy podobne rozczarowania w życiu i mieliśmy identyczne od życia oczekiwania. I od siebie.
    Jedność, partnerstwo, symbioza...Kto tego nie pragnie...? Tak było do czasu. Później, kiedy osiągnął to, co chciał /i kiedy przekonał się, że już odzyskałam świadomość i więcej nic nie ugra/ przestał "wierzyć w miłość"...Tak nagle! A ja wierzyłam dalej! Byłam ugotowana...I nie wierzyłam, że on przestał wierzyć. I za wszelką cenę chciałam go przekonać i udowodnić mu, że taka miłość istnieje! Robiłam to kosztem siebie, swoich najbliższych, swojej pracy, swoich zasad...On owszem, korzystał…

    ...Dojrzewam cały czas aby to z siebie wyrzucić i opisać. Ale wymaga to czasu i skupienia. Nie można tak po łebkach. Zero sentymentów. Ten wrzód trzeba precyzyjnie wyciąć, z marginesem, tak jak wycina się złośliwy nowotwór...żeby nie było przerzutów. Napiszę/opiszę. Jeszcze chwila.

    ...Droga G., zatem byłam szczęśliwa do momentu, kiedy nie zorientowałam się z kim mam do czynienia. W jak chorym cyklu a właściwie cyrku, biorę udział. Byłam tylko trampoliną do osiągnięcia przez niego pewnych celów. Z sukcesem, przecież jestem doskonałym dawcą. Podciągnęłam go wysoko a sama wpadłam w "Rów Mariański”. Bilans jest dla mnie dotkliwy. Emocjonalnie, fizycznie i materialnie. Pomimo tej wiedzy, moje uzależnienie od tej chorej "miłości" sprawiało, że nie mogłam się wyzwolić.
    Jak narkoman, wie, że kolejna dawka może być już śmiertelna a jednak głód jest silniejszy. Złoty strzał wieńczy dzieło...
    Jak uzależniony od papierosów, jeszcze tylko jedno zaciągnięcie i już...już…
    Można w ten sposób oszukiwać się miesiącami i latami. Oszukiwałam się wiele miesięcy. Sztachałam jak przysłowiowa małpa dynamitem tą chorą, uzależniającą chemią zwaną miłością...
    Przykro mi G., że mimo swojego wieloletniego doświadczenia z narkomanami, współuzależnionymi i innej maści dysfunkcyjnymi pacjentami, nie wsłuchałaś się we mnie na tyle uważnie, żeby usłyszeć mój niemy krzyk. Między słowami można wiele usłyszeć. Przyznaję, nie raz prowokowałam, bo nie wszystko mogło mi przejść przez zaciśnięte bólem, żalem i rozpaczą gardło...
    Przecież to wstyd z obsesji stać się ofiarą...
    A może Ty też po prostu, tak bardzo chciałaś wierzyć w prawdziwość tego wszystkiego i trudno było Tobie rozstać się z tym, na pierwszy rzut oka pięknym obrazkiem jaki tworzyliśmy...? Rozumiem.Ludzie lubią ładne obrazki. Zachwycają się dziełami sztuki. Rembrandtem, Picasso, światłocieniami Caravaggia itp. Inwestują miliony dolarów, żeby stać się wybrańcami losu - posiadaczami wyjątkowych dzieł.
    Ja też, mimo wielu obaw, zachęcana także przez Ciebie, zainwestowałam w ten obrazek. Więcej niż planowałam. Niestety, owo „arcydzieło” okazało się tanią podróbą, falsyfikatem w pozłacanych ramkach.
    Przykro mi, że tak bardzo Ciebie rozczarowałam. Siebie również.
    Mimo fizycznego wręcz bólu otworzyłam oczy. Chcąc przeżyć, nie mogłam już dłużej w tę reprodukcję inwestować. Inwestowałabym, strzegłabym jak oka w głowie, gdyby to był oryginał.O niczym innym nie marzyłam.
    Ale to było coś, co go tylko udaje...Wciąż udaje…

    OdpowiedzUsuń
  21. ...złote ramki, złoty pantofelek, złoty strzał…

    OdpowiedzUsuń
  22. złota klatka... tak mi się skojarzyło...

    OdpowiedzUsuń
  23. A w sprawie AAA+... po rozwodzie z moim pijaczkiem przeszłam kilka etapów: najpierw regularne choć (na szczęście) krótkotrwałe "okurwianie", czyli rwanie facetów i szybka konsumpcja. Głównie chodziło o podniesienie swojej wartości jako kobiety we własnych oczach. Potem poszukiwanie jakiegoś faceta na dłużnej...niestety, trafiłam na jednego Piotrusia Pana, który interesował się mną, bo... naprawdę interesował go mój syn...oraz na jednego...nawet nie wiem jak to nazwać...skomplikowanyprzypadekdozamknietegoleczenia...ale wtedy już zaczęłam dużo czytać mądrych książek i odesłałam go we właściwe dlań miejsce. Potem był jeden taki...co to zapadł na chorą miłość do mnie, ale zapomniał dodać, iż posiada na stanie małżonkę ślubną magistracką. O tym drobiazgu dowiedziałam się jadąc na pierwsze realne spotkanie. Zapytałam więc "w pierwszych słowach mego listu" zaraz po powitalnym nieśmiałym buzi- buzi: czy masz mi coś do powiedzenia? Nie miał, więc ja powiedziałam: jak chcesz ze mną robić cokolwiek, czy to kwiatki rwać, czy seks uprawiać, to uporządkuj swoje życie, rozwiedź się, pokaż mi stosowny papierek. Jeśli nadal będę zainteresowana to pogadamy. wypiliśmy kawę i płomienne uczucia dziwnie zagasły. To było ostatnie podejście do życia- bycia z kimś. I postanowienie, że chcę pobyć ze sobą. I wiecie co? Jest cudownie! Mój stan AAA+ trwa juz 5 lat i nie zamierzam go zmieniać.

    OdpowiedzUsuń
  24. Świetnie Ula, złota klatka...
    Na - złoty pierścionek - też można dać się złapać.
    Mój były psychofag chciał zrobić ze mną "złoty interes", tylko jak się okazało,
    nie miał złotych polskich.

    OdpowiedzUsuń
  25. Ja już właściwie wiem czego chcę. Teraz szukam wyjścia z tego małżeństwa. Miałam chwile zwątpienia, wiadomo dom, dzieci, kredyty. Szybciej człowiek się odkocha, aniżeli spłaci kredyty...
    Nie kocham męża, a przebywanie z nim każdego dnia coraz bardziej mnie upokarza. Wczoraj zostałam okłamana w tak prozaicznej sprawie, że dziwiłam się po co to kłamstwo? Nie potrafiłam na to odpowiedzieć, a najgorsze jest to poczucie, że moje granice są z gumy. Każdego dnia jest mi udowadniane, że nie mam honoru i godności i że powinnam być wdzięczna losowi za ten cud jakim jest mój ślubny. Zazdroszczę Wam siły i odwagi, bo to wymaga ogromnej odwagi, aby wziąć odpowiedzialność za swoje życie.

    OdpowiedzUsuń
  26. Olinko, mnie na tym etapie (gdy siły w sobie szukałam) bardzo pomagał ten kawałek, może Tobie też?
    http://www.youtube.com/watch?v=GVmL7ep3rYA

    OdpowiedzUsuń
  27. Skłamał? Po co? Jak to po co? Po nico. Żeby było skłamane. Żebyś znów się czepiała. Żeby można było powiedzieć, że jesteś czepialska, roszczeniowa i w ogóle do niczego. Żebyś sobie raz i na zawsze zapamiętała - Ty jesteś winna! Zapamiętałaś? No. Lekcję chłopak odrobił. A że to on skłamał? Że naruszył jakieś zasady? Olaboga! Też mi coś!

    OdpowiedzUsuń
  28. Jak sobie przypomnę, ile ja energii przez te 17 lat ZMARNOTRAWIŁAM na próby udowodnienia mu, że kłamie. A na chuja mi to było? Przecież ważne było tylko to, że JA wiem. Przecież to takie proste i oczywiste - teraz.

    Czemu skłamał - bo CHCIAŁ. I tyle nam powinno wystarczyć. O.

    OdpowiedzUsuń
  29. Cholera, Maja mi uświadomiła, że mój R. chyba rzeczywiście robił mnóstwo rzeczy wyłącznie po to żeby mnie jak po sznurku doprowadzić do konkretnej reakcji. A potem mi wykazać jak jestem straszna, np. agresywna. Cholera, a ja się bez przerwy obwiniałam o agresję i brak tolerancji.

    OdpowiedzUsuń
  30. Myślenie przyczynowo-skutkowe ma przyszłość, Stella. :))))

    OdpowiedzUsuń
  31. Żeby coś zrozumieć muszę to sobie wyobrazić. Więc spróbowałam wyobrazić sobie, że to ja tak kieruję sytuacją albo rozmową żeby drugiego człowieka doprowadzić do założonego przeze mnie wcześniej punktu/reakcji. I pierwsze co poczułam to zimną pogardę, a zaraz potem poczułam, że ten drugi jest po prostu rzeczą, której używam. Brrr, okropne uczucie. Wiec to tak działa.
    Dzięki Maja za Twoją uwagę, sama w swoje odkrycie pewnie bym nie uwierzyła.

    OdpowiedzUsuń
  32. A feee, nieładnie. Bawiłaś się w psychofaga????!!!
    I nie spodobało się???!!!
    A psychofagi bawią się w ludzi i całkiem im z tym fajnie.

    OdpowiedzUsuń
  33. A ja teraz się zabawiam w zimną sukę. Zawodowa zimna suka.
    "Dlaczego to niemożliwe? Proszę mi uzasadnić. Spokojnym i grzecznym tonem, bo inaczej nie będziemy w ogóle rozmawiać. To jest zakres twoich obowiązków, a nie moich. Nie, nie zgadzam się na to. Oczywiście, że uzasadnię dlaczego. Tak, wszystko na piśmie. Tak, nie mam zaufania. Tak, to są nowe zasady. Tak, ja się tym zajmę, nie ma problemu. Tak, wszystko się zmieniło. Nie, zmiany nie podlegają dyskusji, bo są ogólnie przyjętymi w uczciwie pojmowanym wspólnictwie. A takie teraz będzie". Wszystko zimnym, suczym głosem, nie znoszącym sprzeciwu. Bez podnoszenia głosu, kurturarnie. Co będę na obcego człowieka krzyczeć?

    OdpowiedzUsuń
  34. Jakoś tak się dzisiaj czułam :
    http://www.tekstowo.pl/piosenka,maanam,raz_dwa_raz_dwa.html

    Dzisiaj się nie spodziewałam. Wczoraj miałam cudowny dzień. Ciekawe perspektywy się pojawiają, SYNUŚ zdał ustną maturę z j.polskiego...A tu dzisiaj, buuum!

    Kryzys, głód...wiedziałam, że przyjdzie, nie wiedziałam kiedy.
    Gonitwa myśli. Come back do maja i czerwca zeszłego roku. Boże, jak ten rok wszystko zmienił. Z obecnej perspektywy widzę swoją ślepotę i głuchotę. Ale głód dzisiaj był. I co? Odczarowałam pewne miejsce - mnóstwo wspólnie spędzonego czasu i mojej energii. Musiałam tam pojechać. Mój nowiusieńki, holender się przydał. Jeszcze niedawno na takim głodzie zadzwoniłabym do psychofaga. Szczęśliwie jestem już na innym etapie, że tego nie robię.
    Teraz wiem, jak bardzo nie szanowałam siebie, jak siebie eksploatowałam w imię czegoś/kogoś wymyślonego. Sama siebie okradałam i dawałam się jemu okradać
    z czasu, emocji, uczuć...wszystkiego co najlepsze i najprawdziwsze.

    Tak się właśnie ze mną bawił...w miłość, wierność, wspólne plany, wspólną przyszłość...

    KIJ MU W OKO! Jeszcze chwilka i nie będę miała kryzysów. Wszystko wróci na miejsce w tej mojej głowie. Niczego nie chcę wypierać, mogę wyprać i poukładać na miejsce :-)
    Dobrze, że jesteście i mogę Was poczytać. Od razu lepiej.

    OdpowiedzUsuń
  35. Hela, brawo za poradzenie sobie z kryzysem! Medal z ziemniaka.
    A na holendra to ja się zasadzam w cichości. Liczę na to, że w czerwcu będzie mnie stać. Będę musiała skonsultować zakup z Tobą, bo potrzebna mi fachowa opinia z pierwszej ręki. A raczej nogi.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję :-)
      Mój holender, zakupiony okazjonalnie w necie od miłego Pana R., który wygrał go w konkursie. Ucieka się na nim rewelacyjnie, może przyjadę na nim w niedzielę do Skarysza :-) Kocham mojego holendra, z pewnością psychofagiem nie jest :-))) Polecam!

      Usuń
  36. Kij mu w oko. Zadzwoń. Zaproś go na spacer w niedzielę po Skaryszewskim. Będzie tam sporo kijków. Pomożemy.

    OdpowiedzUsuń
  37. Hellena, Kochana, mam nadzieję, że dzisiaj obudziłaś się już w całkiem innym nastroju. Bardzo mądre to co napisałaś, żeby niczego nie wypierać, tylko wyprać i poukładać na miejsce. Wyparte wróci w niespodziewanym momencie i walnie w czachę od tyłu, wyprane będzie sobie grzecznie leżeć na półce.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki, dzięki dziewczyny!
      Dzisiaj już lepiej. Chociaż coś tam jeszcze fałszywie mi gra za uszami.
      WYPARCIE A WYPRANIE to duuuża różnica. Widzę, że tego prania jeszcze sporo mi zostało...Ale obiecałam sobie i sobie słowa dotrzymam!, że tę lekcję odrobię na szóstkę z plusem i tak zrobię. Pralnia, magiel i na półki.
      I cudowny aromat zielonej herbaty :-)

      Usuń
  38. No jak w mordę strzelił - Maju trafiłaś - tak powiedział! Moja wina, bo gdyby powiedział prawdę to może bym się czepiała, on taki zapobiegliwy jest. Potem zrobił mi takie pranie mózgu, że w końcu zaczynałam zastanawiać się,czy faktycznie to było kłamstwo. Uf na szczęście nie dałam sobie wmówić...

    Walkirio - tekst super, mam ochotę jemu dokopać. Moje podnoszenie na razie polega na zorganizowaniu życia pod względem logistyczny, bo emocjonalnie to już dawno jestem sama...

    OdpowiedzUsuń
  39. Miałabym maleńką erratę do punktu pierwszego Listy Dodatkowej Właściwości Osobniczych.
    W moim przypadku (psychofag x 2 sztuki, ależ trzeba mieć pecha), spostrzeżenia były zgoła przeciwne. Wacuś maleńki był jak orzeszek. No, tyci. Mniejszy od fistaszka. W ciemnościach trudny do wykrycia, zastanawiałam się nawet nad zakupem specjalnej lampki górniczej.

    OdpowiedzUsuń
  40. Miałaś Kochana Anonimowa większego pecha niż reszta Dam:))) Trafił Ci się psychofag z dodatkowym felerem:))) Zdarza się, to się nazywa kumulacja:))) Wszelkie listy, które tworzymy są sumą naszych doświadczeń, rozmów, analiz i przemyśleń.

    OdpowiedzUsuń
  41. Oj, niestety wiem o czym mówisz(piszesz)Anonimowa. Mnie też się taki lekko wybrakowany egzemplarz trafił. Nie żeby fistaszek od razu, ale podejrzewam, że do średniej europejskiej mu sporo brakowało (może w okolicach azjatyckiej się plasował). Pierwsze, co przyszło mi na myśl po przeczytaniu punktów: "Kurcze, żeby ten mój chociaż przyczepiony był do czegoś imponującego...".
    Pozdrawiam:) sobieporadze

    OdpowiedzUsuń
  42. Może to i lepiej, mniejsze bóle fantomowe. Jak tak sobie przeanalizowałam ostatnie 3 lata to najwyraźniej eks mnie tym ch..em m.in. przy sobie trzymał. Nawet ostatnio, gdy go spotkałam na ulicy przeszedł mi przez myśl debilny pomysł "seksu pożegnalnego", ale dałam radę :)

    OdpowiedzUsuń
  43. Nawet gdyby był obdarzony przyrodzeniem ponadnaturalnej wielkości, chyba nigdy nie mogłabym się przyzwyczaić do tego pustego wzroku "w trakcie". Do zimnych, kamiennych, nieruchomych oczu nie przywykłam nigdy.

    OdpowiedzUsuń
  44. Ooo... witam w klubie :)
    Jak ja NIE TĘSKNIĘ za tymi zimnymi niebieskimi oczyma. Zimne jak lód. Masz absolutną rację. Witaj, może się jakoś "zanikujesz"?
    "Mój" egzemplarz wzrok taki posiadał nieustannie. Ja zobaczyłam to dopiero na zdjęciach.

    OdpowiedzUsuń
  45. I te "rozmowy intymne" po...
    Sekundę po...
    - Po ile dzisiaj były dolary?
    - A ten nowy samochód sąsiada to benzyna czy diesel?
    - Ile Gośka może zarabiać? Nie mówiła Ci? Ciekawy jestem...
    - Ugotowałabyś czarniny?
    .......................................................
    Mnóstwo ważnych tematów. Wszystkie cholernie intymne. Czyłam tę bliskość, całe życie...

    OdpowiedzUsuń
  46. Zabawne, dosyć długo tego nie zauważałam. Po raz pierwszy zwróciło na to uwagę moje dziesięcioletnie wówczas dziecko, kiedy ich sobie w końcu przedstawiłam. Zapytałam o wrażenia i w odpowiedzi..."mamo, on byłby nawet fajny, ale ma jakiś taki zły wzrok".
    Intuicja dziecka, w najczystszej postaci.
    Zanikuję się, bardzo chętnie. Muszę tylko chwilę nad nickiem podumać.
    Ale mi tu fajnie z Wami :-).

    OdpowiedzUsuń
  47. Zapraszamy:) Witamy:) Zachęcamy:)
    O to właśnie chodzi, żeby było fajnie:) Bo niefajnie (jak cholera)już było. Wspominamy, żeby gardy nie opuścić, ale już bez bólu, teraz mamy mnóstwo anegdotek z życia:) TERAZ wydają się śmieszne:) Są śmieszne. Szkoda, że dopiero teraz potrafimy się z tego śmiać. Trzeba było ich (psychofagów różnej maści) obśmiać serdecznie lata temu. Ale, lepiej późno niż...

    OdpowiedzUsuń
  48. Witaj "dumająca nad nickiem" :))
    Ahh... z naszych własnych memłonów takie MONDRE dzieci wyszły :))
    One się przed intuicją tak nie broniły jak my.
    Dziś dobry dzień dla mnie. Trzecia uciekająca dziś mi się ujawniła. Dziękuję.

    OdpowiedzUsuń
  49. Cześć Nowa!
    (ładny nick Ci wymyśliłam?)

    OdpowiedzUsuń
  50. Tak, z naszych memłonów wyszły niesamowite małe człowieki. Niektóre już urosły, ale są człowiekami, na pewno. To nasz sukces, nie pozwoliłyśmy dzieci spsychofażyć. A to nie było łatwe, każda z nas wie...

    OdpowiedzUsuń
  51. No i widzisz Walkirio ? Taki ładny nick mi wymyśliłaś :-). Fajne z Was babki i wiele dzięki Wam zrozumiałam. Odżyłam. Od kilku dni, czyli od kiedy zaczęłam czytać to forum, patrzę inaczej na świat, życie i na...psychofaga (tego drugiego w kolejności, z pierwszym nie wiem co się dzieje, może nawet zczezł był). Muszę z nim jeszcze całe półtora miesiąca wytrzymać, takie są okoliczności. I wciąż nie mam tej górniczej lampki !
    Za dwa miesiące przymierzę się i ja do opisania własnej historii. Oby służyła innym, oby niosła taką pomoc, jaką dla mnie niesie wszystko to, co piszecie.
    Ściskam Was

    dumająca nad nickiem

    OdpowiedzUsuń
  52. Maju, przepraszam, nie zauważyłam Twojego postu i już mi przywłaszczyłam sobie ten Walkirii...

    dumająca nad nickiem

    OdpowiedzUsuń
  53. Ależ ja dziś dopieszczona jestem. Norrrmalnie się wzruszyłam.
    Czekam na Twoją historię z niecierpliwością :)
    Ściskam Cię mocno. Cmok.

    OdpowiedzUsuń
  54. * sobie przywłaszczyłam (rzecz jasna)

    OdpowiedzUsuń
  55. No doooobra. Truuuudno. To w końcu dzień Walkirii jest. Niech se ma.

    OdpowiedzUsuń
  56. Ja jeszcze a propos rozmów "po". Pod tym względem ludzki pan jest, czasem nawet dobrym słowem uraczy. Natomiast ma obrzydliwy, ohydny, plugawy zwyczaj rzucania zużytych prezerwatyw na podłogę i zostawiania ich tam...nie wiem w jakim celu. Chyba niby to ja mam pozbierać, bo on się brzydzi, zwłaszcza, że zawsze jest to podłoga po MOJEJ stronie łóżka. Kilka razy mi się zdarzyło, owszem, ale potem stwierdziłam, że co to ja niby, kondomowa cleaning lady ? I zostawiłam specjalnie na przyjazd jego przenajświętszej psychofagowej mamusi (ja wyjechałam), i to dokładnie w miejscu, w którym z pietyzmem układa kapciuszki przed położeniem się do łóżka.

    dnn (dumająca nad nickiem)

    OdpowiedzUsuń
  57. No dobra, to ja z grubej rury :)
    Nieludzki pan z lubością przed rzuceniem na podłogę oglądał zawartość. Z dumą okrutną. Ciekawe, co widział? Socjoplemniki? Największe, wiecznie zywe - to nie ulega wątpliwości :P Jego zdaniem oczywiście. Bo inne nie miało przecież znaczenia. :P

    OdpowiedzUsuń
  58. Hehe...mój psychofag nie ma absolutnie czego oglądać. Po użyciu wyglądają niemal jak nowe. Nienaciągnięte i SUCHUSIEŃKIE. Nic tylko z powrotem w sreberko i do kartonika.
    dnn

    OdpowiedzUsuń
  59. Niewdzięczna... On to z oszczędności w sobie zatrzymywał. Z pewnością.

    OdpowiedzUsuń
  60. Niewątpliwie :-), że też na to nie wpadłam. Toć sknera z niego niebywała.
    dnn

    OdpowiedzUsuń
  61. Ja bylam szczesciara. Moj psychofag byl bardzo dobrym psychofagiem. Nie jakis tam sknera. On sie dzielil z tym co ma,ze wszystkimi panienkami ktore tylko daly sobie rozlozyc nogi.Prezenty mi po stosunkach tez dawal, a jakze!.Candidiasis sie to chyba nazywalo. I czysty byl, problemu z prezerwatywami na podlodze nie bylo. On po prostu nie stosowal bo balaganu nie chcial robic. Chyba do niego zadzwonie, i przeprosze za to ze go zle ocenilam. Moze mi przebaczy;)

    OdpowiedzUsuń
  62. Dobry, dobry :)
    Mógł Ci gorsze dać w promocji, a on tylko Candidę Ci podarował. Dobry pan, najlepszy.

    OdpowiedzUsuń
  63. Oj a ja durna go pogonilam:)))
    Najlepsze bylo to, ze on mnie o zdrady po tym posadzal, bo sam sie ten syf nie przyplatal, co nie?
    A tak na powaznie to strachu sie swojego czasu najadlam jak wszystko wylazlo na jaw. Mogl mnie zwis do grobu wpedzic tym swoim hobby. Przebadalam sie kilka razy wzdluz i wszerz i dzieki Pani Boziu wszystko ok.

    OdpowiedzUsuń
  64. To moja branża :)
    tzn nie przyplątywanie się syfu, tylko badania :)
    Badać się laski, badać. Co ja sie nasłucham i naoglądam...

    OdpowiedzUsuń
  65. Kapciuszki przenajświętszej psychofagowej mamusi. :)) Wymiękłam :)) DNN - jesteś BOSKA.

    OdpowiedzUsuń
  66. Mnie rozwaliło: "kondomowa cleaning lady"..... kapciuszki również zacne.... zaiste!
    A propos kliningu: mój pf uważa, że jak coś gdzieś zostawił - oczywiście ZUPEŁNIE niechcący - a ja to widzę, no to oczywiście NIC nie stoi na przeszkodzie, żebym to sprzątnęła i po co tyle gadania? No przecież on NIE widział.... i zupełnie NIE SPECJANIE....

    OdpowiedzUsuń
  67. Dziękuję Ci pięknie, Steniu, za dobre słowo. Nie przesadzajmy z tą boskością, ja Wam do pięt nie dorastam !
    Cóż, zasadniczo jestem łagodna i do rany przyłóż, ale jak mnie ktoś naprawdę zeźli…

    Przenajświętsza psychofagowa mamusia już mocno leciwa jest, ograniczona była zawsze, wcale bym się nie zdziwiła gdyby to coś na podłodze wydało jej się nieco większą gumą do żucia. Moją ulubienicą jest jego siostra (61 wiosen, stara panna mieszkająca, jakżeby nie - z mamusią i pałająca do brata zadziwiającym, doprawdy, zgoła nie siostrzanym, afektem). Owa dama należy do niezliczonej rzeszy kółek różańcowych i stowarzyszeń kościelnych, otrzymuje bogatą korespondencję z wizerunkami świętych i wszystko byłoby super, każdemu w końcu wolno, gdyby nie drobny minus. No…straszliwie wredna jest. Niewychowana i tępa. Pewnego dnia zatelefonowała do psychofaga kiedy ten był w łazience, więc polecił odebrać telefon mnie, bo akurat byłam u niego „na wyjeździe”. Wiedziała o tym również tępa dama.
    - Dzień dobry, X… - powiedziałam -odnotowując wzrokiem jej imię na wyświetlaczu
    - Kiedy wreszcie WYJEŻDŻASZ ?! – wysyczała wściekle, pomijając jakiekolwiek powitanie

    Wyjątkowo nie lubię, jak ktoś mnie tak rankiem napada i jeszcze z buta dołoży.

    Hmm…Zwyczajowo po moim wyjeździe siostra przyjeżdża przeliczać aluminiowe łyżeczki i zostaje na noc. Sypialnia jest tam tylko jedna. Po mojej stronie łóżka znajduje się szafka nocna, otwarta, z blatem i półką pod blatem. Pokój jest ciemnawy, ponury, w każdym razie z zewnątrz nie widać, co leży pod blatem, a leży tam zawsze, po prostu ZAWSZE opakowanie chusteczek higienicznych.
    Już wcześniej udowodniłam psychofagowi zdradę. Jeszcze w domu coś mnie natchnęło, żeby ze sobą zabrać przepiękne, czarne, koronkowe stringi z aksamitną kokardą w kolorze płomiennej fuksji. Jakoś tak pomyślałam, że mogą się przydać.
    Ochhhh…stringi wyjątkowo wyrafinowanie wyuzdane…
    A że „od nowości” przyciasne, więc żal mi nie było. Od Palmersa były.

    Owinęłam nimi paczuszkę chusteczek. Czarne. W półcieniach schowały się zupełnie.

    Jaką miałam później niebywałą radochę uczestniczyć via Skype w przyjeździe siostry, w celu sprawdzenia inwentarza. A FUUJ !!!! A CO TOO JEST ?!!!? Skąd TOOO się TU WZIĘŁOOOO ???

    Wyparłam się. Powiedziałam mu, że nie moje i nawet obraziłam się na dwa dni, że jak mógł mnie w ogóle posądzić o zostawianie intymnej bielizny w miejscach do tego nie przeznaczonych.
    Szalenie też chciałam się OD NIEGO dowiedzieć skąd TO się tam wzięło :-).
    Jakoś nie upierał się przy wersji, że były moje.
    Jak psychofagowy piskorz się wił.
    Ściskam Was
    dnn

    OdpowiedzUsuń
  68. OD TEJ CHWILI PROSZĘ WYPOWIADAĆ SIĘ NA NOWYM BLOGU.

    BEZPOŚREDNI LINK

    http://uciekamydoprzodu.blog.pl/z-milosci-do-zycia-katalina/

    OdpowiedzUsuń