UWAGA. BLOG ZAWIERA TREŚCI PRZEZNACZONE DLA OSÓB, KTÓRE UKOŃCZYŁY 18 LAT.

RÓG OBFITOŚCI CZYLI RÓŻNOŚCI OD GOŚCI

Udostępniamy to miejsce do publikacji Waszych tekstów. Nie tylko Waszych historii, choć na te czekamy najbardziej, bo są formą terapii, a my tę formę bardzo popieramy i propagujemy, ale także innych form - felietonów, refleksji, przemyśleń, informacji, opracowań, może poezji, może satyry. Co Wam przyjdzie do głowy, co uważacie, za ważne i warte podzielenia się z innymi na głównej stronie bloga.

Zaakceptowane przez nas teksty będą publikowane w poście na głównej stronie oraz umieszczane w tej zakładce. Ponadto będą opatrywane etykietami np. "A było to tak"", "Felietony", "Małe formy literackie", "Humor uciekniętych" itp.

Bardzo serdecznie zapraszamy Was do dzielenia się z nami wszystkimi, tym co komu w duszy gra i chodzi po głowie.

Zastrzegamy sobie prawo do publikowania tylko tych tekstów, które uznamy za zgodne z ideą bloga, czyli z uciekaniem do przodu.
Prosimy o przygotowywanie tekstów w sposób, by mogły być publikowane bez dodatkowej korekty.
Prosimy nie kopiować tekstów z innych stron internetowych, a cytaty opatrywać nazwiskami autorów i podawać źródła.

Zachęcamy :)
 
Jeśli chcesz podzielić się z nami swoją historią.
Jeśli masz ciekawe przemyślenia lub informacje.
Jeśli chcesz leczyć swoją duszę przez pisanie.

To miejsce jest dla Ciebie!

Przyślij swój tekst na adres blog.uciekamdoprzodu@o2.pl  

 ***************************************

ULKA


NAWET SAMA NIE WIEDZIAŁAM…
Nie wiedziałam, że dziesięć lat żyłam z psychofagiem. Może nie był to psychofag najcięższego gatunku, ot, taki psychofażek maluśki ze smutnymi oczkami, ale jednak. Chyba uczynię jak Marysia, by porządek jakiś zachować i opiszę w chronologicznej kolejności.
DZIECKIEM W KOŁYSCE KTO ŁEB URWAŁ HYDRZE…
Dzieckiem w kołysce byłam mało urodziwym i początkowo oskrzeczałym, bo mię padło na ucho.  Chorowałam długo i boleśnie. Ledwie przestałam mój starszy brat zapadł na  znacznie poważniejszą chorobę, bo serdeczną i w efekcie śmiertelną, choć po wielu latach dopiero. Jest to o tyle ważne, że jak w wielu domach osób przewlekle i poważnie chorych, cała rodzina organizuje się pod owego chorego. Tak też było i u mnie. Matka pielęgniarka dość szybko i skutecznie uczyniła ze mnie pomoc medyczną, która mając lat pięć potrafiła użyć zestawu reanimacyjnego jedną ręką, a drugą zadzwonić na pogotowie.  Brat był dla mnie niedoścignionym wzorem we wszystkim. Uczył się rewelacyjnie, trudności wychowawczych nie sprawiał,  a że trochę tyranizował nas wszystkich? Cóż… Mamusia chwaliła się, że mnie na krupniku z kurzych stópek wychowała, żeby brat miał szyneczkę i pomarańcze. Nie dziwota, że takiego traktowania wymagał.  Jak mniemam właśnie wtedy nauczyłam się zajadać smutki i stres, co zaowocowało otyłością, którą mam na własność do dziś.  Zresztą Mamusia była szczerze uradowana żertym dzieckiem, bo brat był niejadkiem. A że mamusia nagradzała opróżnienie talerza czułością i pochwałami, to starałam się na nie jak najczęściej zasługiwać. Wiele czasu spędzałam poza domem u babci za strony matki. Kobieta tytan pracy. Była krawcową i pracowała od 4 rano do 22 wieczorem. Nie w głowie jej były karesy, w zasadzie robiłam co chciałam większość czasu spędzając  w pobliskim parku strzeleckim, albo na podwórku jej prywatnej kamieniczki.  Uwielbiałam książki, szczególnie zaś W pustyni i w puszczy, którą to lekturą zadręczałam wszystkich włącznie z klientkami babci, prosząc je o czytanie. Jako że za to dręczenie byłam rugana, więc volens nolkens musiałam nauczyć się czytać. Od piątego roku życia rodzina miała mnie z głowy, albowiem wpadłam w sidła maniakalnego czytania. Siedziałam, czytałam i jadłam. A sadło rosło. Właściwie wszystkim to wisiało, że grubym zapasionym dzieckiem, najważniejsze było, że nie marudzę, że można mnie samą w domu zostawić.
SZKOŁA MOJA ULUBIONA
Poszłam do szkoły w terminie, jako 7 latka. Umiałam pisać, czytać i liczyć. Nudziłam się więc w ponad 40 osobowej klasie, przy pani, która patrzyła na mnie jak na dwugłowe ciele, nie lubiła mnie, uważała za głupią, mało zdolną a w dodatku kłamczuchę. Po dwóch latach zmieniłam szkołę, nagle okazało się, żem cudna, nadzwyczajna i w ogóle cud, miód i kaszanka. Zakochałam się w szkole. Mogłabym w niej zamieszkać, w ogóle do domu nie wracać. Nareszcie byłam ok. Jedynym cierniem w tym płatkami róż usłanym życiu było to, że pod paroma względami drastycznie różniłam się od moich koleżanek. Albowiem prócz tego, że byłam gruba, byłam też niedomyta, śmierdząca i tragicznie ubrana. Nikt mnie nie nauczył jak dbać o higienę, nie wiedziałam dość długo, że np. po zrobieniu siku, należy użyć papieru toaletowego, a następnie umyć ręce. Mamusia ubierała mnie ciągle jak przedszkolaka w rajstopki i bluzeczki albo sweterki (bez spódniczki czy spodni), co przy moich gabarytach powodowało, że inne dzieci się ze mnie śmiały.  Nie miałam koleżanek, miałam książki, w które uciekałam. Czytałam jakieś ogromne hałdy wszystkiego, co miało w sobie coś więcej niż numery telefonów i  adresy abonentów.  W 4 klasie dostałam miesiączkę, co w połączeniu z moim niedomyciem i „stylem” ubierania musiało być kolejnym koszmarem dla moich bliźnich. Ja nie bardzo zdawałam sobie sprawę z tego co się dzieje, bo nikt mi życzliwie nie zwrócił uwagi.  Dopiero gdzieś w 6 klasie, kiedy zostałam harcerka i pierwszy raz pojechałam na obóz, moja ukochana szczepowa wzięła mnie na stronę i najdelikatniej jak mogła wyjaśniła co powinnam robić. Byłam wstrząśnięta.  Oczywiście nie winiłam za zaistniała sytuację dorosłych. To ja byłam winna. Ale zaczęłam się zmieniać. Druhna Krysia mi bardzo pomagała.  Kurcze. Najgorsze jest to, że jestem z tzw. dobrego domu. Żadnego alkoholizmu, żadnych dziwek. Ojciec pracował i oddawał ostatni grosz matce. Matka też pracowała. Zawsze słyszałam, że wszystkie fundusze zżerała choroba brata. Teraz nie jestem pewna. Bo ojciec naprawdę sporo zarabiał.  Ale nic to, trochę się zmieniłam, zadbałam, zaczęłam mieć koleżanki harcerki.  W szkole byłam „kimś”. ZHP, konkursy recytatorskie, teatrzyki, olimpiady. Uwielbiałam być gwiazdą. W domu udało mi się wywalczyć kilka normalnych ciuchów. Myślę, że była w tym dyskretna ręka Krysi. Bardzo kocham mojego ojca. Jest naprawdę świetnym facetem, choć za cholerę nie ma przebojowości, Mieszkam z nim i mamy znakomite relacje. Jednak są dwie rzeczy (póki co dwie), których nie mogę mu wybaczyć: 1- nigdy nie ujął się za mną, nie powiedział do matki „babo co ty jej robisz”? Nie kupił mi sukienki, bym poczuła si e normalnym dzieckiem, nie poprosił żadnej kobiety, by mnie nauczyła zasad higieny… 2- bił moja matkę, choć czasem sama miałabym ochotę ją utłuc, tak była prowokująca, umniejszająca, poniżająca.
NASTOLATKA
W LO, do którego poszłam zaczęło się nieciekawie. Byłam w szkole nierejonowej, nie miałam koleżanek, utraciłam wszystkie zdobycze z podstawówki. Pozycje musiałam wyrabiać sobie od zera. Ale to nie było łatwe. Zaczęłam wagarować, prawie wpadłam w patologiczne towarzystwo… Jednak znów pomogli mi nauczyciele, którzy we mnie uwierzyli. Tu muszę powiedzieć kilka słów o mojej mamie. Ona była wspaniała w sytuacjach kryzysowych. Zawsze stawała za mną. Publicznie broniła, choć później prywatnie drążyła tak długo, aż uzyskała wszystkie odpowiedzi. Jednak nie biła, nie darła ryja. Rozmawiała, starała się zrozumieć i zazwyczaj dobrze rozumiała mechanizmy mające wpływ na takie czy inne moje decyzje. Zawdzięczam jej to, że z całkiem dobrymi ocenami skończyłam LO. Zadbała o mnie, była w stałym kontakcie ze szkołą, co było o tyle trudne, że pracowała za granicą i raz na dwa tygodnie  przyjeżdżała specjalnie do szkoły.  Chwała ci mamo za to.  Muszę też dodać coś jeszcze… Prócz tych wspaniałych cech mama miała kilka zupełnie podłych. Pomijając całkowite zaniedbanie mojego zewnętrza. Otóż mama rywalizowała ze mną, z moja rodząca się kobiecością (może nawet od zawsze, co tłumaczyłoby jej brak zainteresowania moją otyłością, zaniedbaniami higienicznymi i brakiem odpowiedniej garderoby). Przy różnych sytuacjach opowiadała pewną historię, którą najpierw opowiem bez komentarza, a później skomentuję. Kiedyś, gdy miałam 12 lat, zdarzyło się tak, że wraz z mamą poszłam do jej pracy i natknęłyśmy się na jej dyrektora G. Mama przedstawiła mnie dyrektorowi.  Chwilę rozmawiali i… koniec, on poszedł w swoja stronę, my w swoją. Mama była bardzo tą sytuacją podniecona, jakbyśmy co najmniej ministra zdrowia spotkały. Poczym opowiadała o tym spotkaniu, ale już w takiej wersji: Spotkałyśmy dyrektora G. i on do Silmy powiedział: Ty to może i ładna jesteś, ale koło swojej mamy, kiedy była w twoim wieku nie mogłabyś stanąć. Mama zawsze opowiadała o sobie jako o minionej piękności, która urodę w małżeństwie i na 2 ciążach straciła. Odkąd ją pamiętam, a pamiętam sporo wydarzeń od 2, 5 roku życia, zawsze była otyła. Owszem, ładna buzia, owszem piękne włosy, ale żadne mi mecyje. To opowiadanie było bardzo często powtarzane i ja w nie wierzyłam. Część była prawdą, część nie, razem, wielokrotnie powtórzone funkcjonowały w moim umyśle jako prawda. Co więcej, cieszyłam się, że ktoś tak pięknie o mojej mamie powiedział. Cieszyłam się jej radością. Nie czułam nic złego w tym, że ktoś mnie potraktował jak gówno, cieszyłam się, że mama może być pośrednio zadowolona ze mnie bo … nie jestem (dość) ładna. Komentarz: po wielu, wielu latach i po śmierci mamy porządkowałam stare fotografie. Znalazłam zdjęcia mamy z czasu, kiedy miała lat 16- 19. Na zdjęciach widać szczupłą blondyneczkę, z figlarnym uśmiechem. Ładną, ale… takich ładnych dziewcząt jest i było na pęczki, a ja bym się za nią dwa razy na ulicy nie obejrzała. I nagle dotarło do mnie coś jeszcze: skąd u licha, dyrektor G. mógł wiedzieć jak wyglądała moja matka kiedy miała 12 lat??
POTRZEBA PRZYNALEŻNOŚCI

W liceum do trzeciej klasy nie miałam koleżanek. Nawet Grażynka, z którą siedziałam była tylko koleżanką lekcyjną. Dość długo nie czułam się z tego powodu źle, miałam wszak ZHP, byłam instruktorką,  pięłam się w szczeblach harcerskiej kariery… goniąc mojego wielkiego brata, który wzorem był. Starałam się by był ze mnie dumny. Dla niego w ogóle mogłam stawać na rzęsach i góry przenosić. Najszczęśliwsza byłam, kiedy dostałam od niego jego stary sweter. Albo kiedy poprosił mnie, żebym mu pokój wysprzątała. Nie znoszę sprzątać, ale dla niego mogłam. Tak bardzo zależało mi na jego aprobacie. A on traktował mnie jak upierdliwą muchę. Na każdym kroku pokazywał mi moje miejsce w szeregu. Podkreślał dzielącą nas przepaść… wiekową, intelektualną. Upokarzał mnie przed naszymi wspólnymi znajomymi.  Ale czasem rzucił dobre słowo i świat stawał się piękny. Mogłam mu wszystko wybaczyć za to jedno dobre słowo… i wybaczałam… Uderzył mnie jeden raz… oczywiście zasłużyłam, a jakże by inaczej… Czy widzicie już ten mechanizm?
W trzeciej klasie coś mi się zmieniło… zapragnęłam mieć koleżanki, przynależeć gdzieś, w innym miejscu niż ZHP, niż mój brat. Kiedy teraz patrzę na te moje dość rozpaczliwe próby nawiązywania relacji z rówieśnikami, widzę jak byłam już zwichnięta. Lojalna do bólu i do bólu naiwna. Gotowa zrobić wszystko w imię „przyjaźni”.  Udało mi się dobrze zakoleżankować z jedną wartościową dziewczyną. Nie powiem zaprzyjaźnić, bo zabrakło w tym związku równowagi. Ja ją uwielbiałam, a ona mnie nie odtrącała. Zrobiła jednak dla mnie coś, czego nie zrobił nikt inny. Nauczyła mnie grać na gitarze i podarowała mi pewien pomysł. Otóż powiedziała:  Wiesz, ja kiedyś byłam bardzo nieśmiała, ale gra na gitarze uczyniła mnie „atrakcyjną”  towarzysko dla innych, nauczę cię grać, bo żeby inni cie chcieli musisz im coś dać… Zaprosiła mnie też na kilka imprez i wciągnęła do zespołu grającego na młodzieżowych mszach w kościele. Poznałam innych ludzi, którzy mnie zaakceptowali. To był dobry okres w moim życiu.
DOBRE CZASY
Po maturze zdawałam do PWST, zdałam, nie zostałam przyjęta z braku miejsc. Trafiłam do świetnego studium pomaturalnego. Tam zdobyłam przyjaciół. Tam przeżyłam strajki studenckie i zawieruchę stanu wojennego. Nic tak nie konsoliduje ludzi jak wspólny wróg. Nareszcie byłam w grupie ludzi, którzy byli gotowi za siebie dać się pokroić w plasterki. Spędzaliśmy razem mnóstwo czasu, w szkole, na próbach, po szkole na szalonych imprezach, na wakacjach. Nie chcieliśmy się ze sobą rozstawać. Byliśmy jak rodzina… Dopiero po dłuższym czasie dotarło do mnie, że wiele z tych „przyjaźni” było bardzo jednostronnych, że dawałam znacznie więcej niż dostawałam, ale wtedy byłam szczęśliwa. Wtedy zmarł mój brat… Straciłam radość, straciłam mojego guru. Nie, nie poczułam się wolna. Straciłam sens życia, choć wtedy nie widziałam tego tak. Nie czułam, że jego śmierć odebrała mi szanse na zyskanie jego akceptacji, miłości. Ale tak właśnie było. Po co się starać, skoro ON już i tak mnie nie pochwali, nie nagrodzi starym swetrem, nie da szansy posprzątać, zorganizować mu urodzin… po co żyć?
KRAKÓW
Po studium wyjechałam do Krakowa na studia na UJ. Dostałam się, i to też była niezły okres w moim życiu. I tu pojawia się ON. Ten pierwszy poważny Ukochany (wcześniej byli jacyś tacy 3 miesięczni,  krótkodystansowi, w sumie mało ważni). On mnie zechciał! Czy uwierzycie? ON. Mnie. Taki piękny, już wtedy znany młody artysta. Czułam się jak muza, egeria nieomal. Zawdzięczam mu dość dogłębną znajomość muzyki poważnej. To mi zostało do dziś. Związek ten był bardzo trudny, pełen upokorzeń i schodzenia z poczucia godności niżej i niżej. Początkowo „grałam” silną i niezależną kobietę i jak mniemam to właśnie mu się we mnie spodobało,  ale czym mniej on wykazywał zapału, tym bardziej ja pokazywałam swoje słabości, zależność, gotowość służenia. „Zrobię wszystko, tylko bądź”… Zdradzał mnie i wszystko opowiadał, bo… ja jedna go rozumiałam, a ja czułam się dumna i wyróżniona.  Zdradzał, ale wracał, bo „żadna inna nie jest taka mądra i wspaniała jak ty”. Zaprzyjaźniałam się z rywalkami… Byłam wszak wspaniała, nieprawdaż? Związek trwał 4 lata, z których ostatnie dwa były koszmarem, kosztował mnie zawalony rok studiów i spadek poczucia własnej wartości poniżej zera. Kiedy zdradził mnie kolejny raz, nagle powiedziałam sobie „dość”. Nie wiem czemu właśnie wtedy, nie wiem… Uciekłam do domu, do rodziców, matka zrozumiała, sytuacja była kryzysowa, a ona znakomicie działała w kryzysie. Wróciłam do Krakowa, skończyłam studia. Poznałam mojego przyszłego męża.
SZCZĘŚLIWA MĘŻATKA
Nie będę pisała jak się poznaliśmy, bo to banalne. W każdym razie, on zapałał wielką namiętnością, a ja poturbowana psychicznie po związku z artystą, jak kania dżdżu  pragnęłam by ktoś mnie kochał, uwielbiał i zaakceptował. Nie przeszkadzało mi, że M. jest świeżo po wyjściu z więzienia (każdemu się może zdarzyć), że nie ma pracy, że opowiada o mocno alkoholowych imprezach i ciężko nieodpowiedzialnym po nich zachowaniu, że kłamie co do wykształcenia swojej matki, że ma z nią fatalne relacje. On był ok., to świat się sprzysiągł przeciw niemu, a ja… I had the mission from God… Ja mu pokaże jak należy go kochać, ja mu stworzę dom, jakiego nie miał, a jaki mu się jak psu buda należy, ja go uszczęśliwię! Owszem, znalazł pracę. Owszem, nic nie wskazywało na to, że jest alkoholikiem. Owszem, to on chciał ślubu. Był miły, szarmancki, spodobał się mamie. Umiał się zachować, miał kindersztubę. Kwiatki dla teściowej, cmok w rączkę, komplement tu, komplement tam… Cudowne! To dopiero będzie raj! Po półtora roku znajomości pobraliśmy się (pierścionek i obrączki kupiłam sama, żeby inne samosiępierścionkujące nie myślały, że jakieś wyjątkowe są). Szybko zaszłam w ciążę, mimo że nigdy nie chciałam mieć dzieci. Ale on chciał. A ja chciałam go uszczęśliwiać. Kiedy byłam w drugim miesiącu ciąży mój mąż nagle zniknął… Był i nie ma. Miał wrócić z pracy i nie wrócił. Wraz z pewną znaną paru osobom terapeutką z Kobiecych Serc (wtedy oczywiście nie była jeszcze terapeutką :D) obdzwoniłyśmy pogotowia, szpitale, znajomych… Na jej sugestię, że może trzeba na izbę wytrzeźwień zadzwonić, mało jej nie zabiłam wzrokiem.  Ale zadzwoniłam. Nie było go tam, co dla mnie było oczywistą oczywistością. Mimo, ze ciążę znosiłam znakomicie, w tym całym stresie odchodziłam od zmysłów i bałam się, że poronię. Po nieprzespanej nocy następnego dnia w pracy snułam się jak zombie. Jedna z koleżanek nie wytrzymała i po pracy zapakowała mnie w samochód i zabrała do siebie. Płakałam, darłam pirze ze łba, ona dzwoniła znów. I nic. Przepadł bez wieści. Trzeci dzień wyglądał tak jak poprzedni. I znów koleżanka zabrała mnie do siebie. Około 22.00 mój małżonek odnalazł mnie. Zadzwonił do koleżanki (dzwonił po wszystkich koleżankach z pracy ) i nakazał (sic!) natychmiast wracać do domu. Oczywiście, wróciłam. Mój luby nie tylko nie padł na kolana, nie tylko nie błagał o wybaczenie, nie tylko niczego nie tłumaczył, ale zrobił mi karczemną awanturę, że jak ja śmiałam mieszać w nasze sprawy osoby trzecie, jak mogłam? On mi tego nigdy nie wybaczy! Poczucie winy chciało mnie zabić. Nic to, że zalatywało od niego wódą, nic to, że oczka miał czerwone jak królik angorski, nic, że to jego nie było, a ja bałam się o życie dziecka. Ja byłam winna i już. Do końca ciąży większych ekscesów mi nie zafundował. Uff… Jednak najbardziej wryła mi się w pamięć taka historia. Mieszkaliśmy w hotelu robotniczym przerobionym na akademik. Tanio, w miarę komfortowo (duży pokój, wspólna kuchnia, wspólne prysznice), blisko do pracy. Na piętrze była pralka, taka typu Frania, do której trzeba było wlać wodę wiaderkiem. Mój mężczyzna odpoczywał po trudach pracy, a ja też po pracy w 6 miesiącu ciąży, robiłam pranie. Weszłam do naszego pokoju i poprosiłam (teraz wiem, że należało inaczej prośbę sformułować): czy mógłbyś nalać mi wodę do pralki, bo ciężko mi tak po całym wiadrze wlewać? Na co mój macho odparł: to wlewaj po pół wiadra. Proste? Poczułam taki ból, jakby mi wydarł serce. „Ale nie szkodzi, nie szkodzi, milcz, serce”, wszak było to logiczne, mogłam lać po pól wiadra. Potem nastał czas „radosnego macierzyństwa”.
RADOSNE MACIERZYŃSTWO
Urodziłam książkowo ślicznego i zdrowego chłopczyka. Mąż z radości dzikiej trzy dni pił. Jak wiadomo z innych wyznań, należy mu się jak chłopu ziemia, wszak się tak natrudził… Ze szpitala wyszłam jednak bez dziecka (żółtaczka fizjologiczna, a mnie trzymać nie chcieli). Następnego dnia mężuś pojechał po dziecko, wcześniej nakazując mi, że mam posprzątać i obiad ugotować bo może jego rodzice przyjdą… Ledwie łaziłam po porodzie, ale zabrałam się za kobiece i żonine powinności. Całe szczęście, że dopadła mnie pani sprzątaczka i opieprzyła, że co ja sobie myślę, że chce się zabić? Posprzątała za mnie, przy obiedzie pomogła. Mąż wrócił z dzieckiem, ale bez rodziców, obiad nie smakował. Zaczęło się życie we troje.
Byłam sama, zawsze sama… Mąż albo w pracy, albo z kolegami, coraz częściej pił. I miał za złe, że nie poświęcam mu czasu. Nie było to prawdą, bardzo go kochałam (?), a jeszcze bardziej pożądałam, ale on jakby mniej. Co nie broniło mu i tak mieć pretensji. Któregoś dnia wrócił z pracy pijany, zrobił mi koszmarną awanturę o nic i rzucił się na mnie z nożem. Zwiałam do łazienki ( mieliśmy już wynajęte mieszkanko ), zamknęłam się w niej i modliłam się, by padł. Kiedy tak się stało, uciekłam jak stałam. Godzina 22, listopad, ja w szlafroku i klapeczkach. Pognałam do przyszłej terapeutki J, która ze swoim chłopakiem wykonała akcje odbijania noworoda. Po prostu weszli do naszego mieszkania i zabrali dziecko wraz z wózkiem, ubrankami, jedzeniem i, nie przerywając lubemu pijackiego snu, wynieśli się. Następnego dnia zawiadomiłam jego rodziców, zwłaszcza ojca, z którego zdaniem mąż się liczył. Teść przyjechał, nawiedził zmęczonego synka, ale go nie zastał albo nie został wpuszczony (ja nawet kluczy nie miałam)… poczym spytał, czy mogę jeszcze zostać u koleżanki, bo on nie chce psuć naszych stosunków, tzn. naszych= moich i swojego syna. Szczękę zbierałam z podłogi długo… Jako że i następnego dnia nic się nie zmieniło, łaskawie zabrał mnie do siebie. Nadal w szlafroku i klapkach… Na następny dzień pojawił się mój słodki mąż.  Mąż wszedł, a teść… wyszedł. Później miałam się dowiedzieć, że to jego modus operandi. Nie ingerować. Nie widzieć. Nie słyszeć…
Potem zamieszkaliśmy z teściami. Sądziłam, że będzie mi nieco lżej, babcia, dziadek, te rzeczy… ale srodze się pomyliłam. W 3 pokojowym mieszkaniu mieliśmy na naszą trójkę pokój 3x 3 metry. Dziadkowie wnukiem nie byli zainteresowani. Mieliśmy osobna lodówkę, osobne półki w szafkach, osobne gotowanie. O żadnej pomocy nie było mowy. W sumie byłam jeszcze bardziej sama, bo zamieszkałam daleko od mojej ulubionej terapeutki in spe. Teściowie wyprowadzili się do swojego nowego domu po pół roku. Ja zaczęłam szukać pracy, ale w państwie stawiającym na politykę prorodzinna łatwe to nie było. Małżonek pił coraz częściej. Podjęłam pracę, bardzo dla mnie zadowalającą (wspólnie z ulubioną jeszcze nie terapeutką), bardzo dobrze płatną, ale wiążącą się z ciągłymi wyjazdami. Synek wylądował u moich rodziców. Mąż stracił pracę i zaczęła się równia pochyła. Pił coraz częściej i coraz dłużej. Trwonił pieniądze, bawił się  jak panisko, za pieniądze na np. zapłacenie rachunków.
UPOJNY SEKS
Nasze pożycie seksualne umarło. Najpierw prosiłam by mi wyjaśnił co robię nie tak, bo to na pewno ja cos robiłam nie tak. Rozmawiałam, tłumaczyłam, upokarzałam się. Łaskawie zgodził się na seks, pod warunkiem, ze nie będę wymagała go częściej niż raz w tygodniu… O, Jasna Bogini, jak ja się z tym czułam. Zero godności, zero szacunku do siebie, szmata od podłogi to przy mnie była gościówa. Ale godziłam si e i na to. Bo to była jedyna namiastka uczucia, czułości, na jaką mogłam liczyć. On reglamentował mi seks, a równocześnie onanizowała się pod świerszczyki, których nawet nie ukrywał. Ślady jego seksualnej autodziałalności rzucał za łóżko. Nasze kontakty zostały zredukowane do jednego stosunku na miesiąc, potem jeszcze rzadziej.
Po dziesięciu latach, po wielu pozorowanych ruchach typu „wracam do mamusi” i spektakularnych powrotach na emocjonalną huśtawkę, zdarzyło się coś, co pozwoliło mi odejść. Mój wspaniały małżonek, pod nieobecność naszego syna, który był na wakacjach u dziadków (moich rodziców, żeby była jasność), podniósł na mnie rękę. Rozwalił mi nos, a ja mu złamałam palca ( z czego bardzo się cieszę). I to był koniec naszego małżeństwa. Doszłam do kresu, do granicy, do miejsca w którym sama postawiłam znak STOP. Wyjechałam, wróciłam do rodziców, rozwiodłam się. Dzień rozwodu świętuję do dziś. Poczułam się wolna, cudownie wolna, szczęśliwa, lekka.
ŻYCIE PO MĘŻU
Podjęłam kilka prób tzw. ułożenia sobie życia, czyli znalezienia faceta, któren to facet warunkiem sine qua non życia ułożonego jest. Jeden okazała się pedofilem lecącym raczej na moje dziecko niż na mnie. Drugi w ogóle jakimś wybrakiem totalnym z poważnymi zaburzeniami psychiatrycznymi kwalifikującymi go do zamkniętego lecznictwa. Po drodze było kilku romansowych kolesiów, z których jeden jest o tyle ważny, że dzięki niemu ułożyłam sobie „uśredniony obraz mojego wybranka”. Wyszła mi, że szukam faceta inteligentnego, wygadanego, wrażliwego, delikatnego, czułego. A dostaję cwanego wygadanego egoistę (wrażliwy na swoim punkcie), słabego i czułostkowego. Słabi faceci maja zaś tendencje do kąsania.  I od tego momentu zaczął się przełom. Zaczęłam czytać tony „mądrej literatury”. Toksyczne związki, Kobiety, które kochają za bardzo, Dramat udanego dziecka, Sekrety Kobiety, Czy będzie z nas udana para, Chcę być kochana tak, jak chcę… I tony innych.
TERAZ JA!
I chcę być sama. Boję się, że nie zdołam przełożyć wiedzy teoretycznej na praktykę, że znów wpadnę w wyślizgany tor, że pokocham za bardzo. A samej mi dobrze, cudnie, lekko. I często jestem szczęśliwa. I mam moją Ukochaną Przyjaciółkę i Przyjaciółkę, i przyjaciółkę, i prawie przyjaciółkę, i koleżanki. I jeszcze I have the mission from God. Tylko że tym razem nie zamierzam uszczęśliwiać żadnego psychicznego kaleki ze złamanym skrzydełkiem, żadnego psychofaga, żadnej glisty, żadnego padalca astrachańskiego, żadnego toksycznego kleszcza, ani żony, ani osła, ani wołu, ani żadnej rzeczy, która jego jest. Chcę nieść Kaganiec Oświaty, Namordnik Oświaty wręcz. To jest moja droga. Amen. Enter. I do przodu.
Drogie Dziewczęta,
Skoro tu jesteśmy oznacza to, jak wielokrotnie zauważała Maja, że „przerobiłyśmy” psychofaga, a czasem nawet kilku. Wiele z nas ma w sobie świeżą ranę i pyta z bólem zamostkowym: dlaczego ja? Większość znajdzie odpowiedź: Bo w dzieciństwie przeszłaś formacje ofiary i emocjonalnego głodomora. To dlatego wpadasz z deszczu pod rynnę. Jeśli chcesz się tego pozbyć, niestety, musisz odgrzebać praprzyczynę, przerobić ja na terapii i zmienić siebie. OK. Lecimy na terapie, zmieniamy siebie, no w ogóle cudne jesteśmy.
Jednak mnie dręczy cos innego. I żeby jasność była. Nie szukam usprawiedliwień. Otóż skoro nad naszym zachowaniem, nad naszymi emocjonalnymi deficytami pchającymi nas jako te owieczki rzeźne w łapy psychofaga wisi traumatyczna przeszłość, to co wisi nad psychofagami? Bo mówiąc szczerze nie wystarczy mi  Nuda, o której pisze Maja.  W tym jest też jakiś rodzaj imprintingu, coś co zmusza ich do takiego a nie innego zachowania. Niektóre z Was pisały o relacjach z teściowymi… wydaje mi się to ważne, by dowiedzieć się jaką ranę zadano psychofagowi . Po co? Wszak nie jest ważne z jakich pobudek pędzi za nami facet z siekierą, ważne, że pędzi i ważne co zrobimy. Ale wydaje mi się, że mogłybyśmy stworzyć „wzorzec osobowy uśrednionego psychofaga” nieco dokładniejszy. Przecież na początku naszych relacji z nimi oni tez coś opowiadają o przeszłości, nie tylko o tym, że żona go nie rozumie, że w pracy się nie poznali. Może uda się nam stworzyć zestaw informacji, które będą dźwięczały jak dzwonki alarmowe w naszych głowach, na przyszłość.  Bo mam takie wrażenie, że my, bystre kobiety, popełniamy jeden błąd: obiecujemy sobie i dotrzymujemy obietnic, że już nigdy więcej TAKIEGO psychofaga. Ale innego? A proszę bardzo. Czyli jak ja sobie zafundowałam zimnego zdradzającego sukinsyna, to na bank nie wlezę w takiego drugi raz, ale wlezę w słabego alkoholika, popapranego kretyna, pracoholika itd. 
Naszła mnie więc myśl, że skoro tych odmian psychofażych jest kilka, to może jednak coś ich wygenerowało.  Guzik mnie obchodzi, czy cierpieli czy nie, chciałabym ustalić słowa klucze, które zadziałają jak flary.
Zacznę więc od moich psychofagów:
Każdy, ale to każdy był silnie związany z mamusią, która w pewnym momencie go zdradziła. Tatusiowie byli albo nieobecni w ogóle, albo odcinali się od udziału w wychowaniu, albo byli sadystyczni i mamusie broniły synków przed nimi. Nie wiem czy ma to jakiekolwiek znaczenie, ale z moich trzech psychofagów, dwóch miało wykształcenie muzyczne, a trzeci przedziwne reakcje na muzykę (nie był w stanie słuchać muzyki z wokalem, sama instrumentalna proszę bardzo, wokal nie. Reagował panicznymi ucieczkami z miejsc publicznych typu hipermarket, przed wejściem zakładał zagłuszające słuchawki). Zdrady mamuś: 1- ośmieliła się wyjść drugi raz za mąż, mimo że wcześniej obiecywała, że R. będzie jej jedyną miłością; 2- gwałtownie w wieku lat 10 odstawiła synalka od cyca, mimo że do tej pory byli nierozdzielni (poza oczywiście obowiązkową szkołą dziecka i pracą matki); 3- uratowała synka z katowskich rąk sadysty tatusia, ale kiedy zaczęły się problemy wieku dojrzewania, sama tatusiowi w zębach odniosła szczeniaka. 
Czyli z mojego doświadczenia: unikaj porzuconych przez mamusię pieseczków z przetrąconą łapka. Lepiej kupić prawdziwego psa. I koszt mniejszy i przyjemność większa.
Ulka - Silma

****************************************

Doti




Nazywam się doti. Mam 48 lat i jak każdy porządny ….. – lik, jestem uzależniona. Od kochania, od zasługiwania na miłość, od dzielenia życia z facetem.
Dopiero od miesiąca próbuję zmienić swoje życie. Różnie mi to idzie, ale dziś poczułam, że pewnego rodzaju odrętwienie psychiczne, w jakim trwałam, pomalutku mi odpuszcza.
Zacznę od końca. Mam jeszcze za duży rozpierdziel w głowie, aby zrobić jakiś systematyczny przegląd zmór, które mnie ukształtowały.
Zatem od dupy strony na początek.
Znalazłam Was jakieś 2 tygodnie temu. Poryczałam się, pośmiałam, popodziwiałam, zadumałam nie raz czytając Wasze historie.
Jeden wniosek mi się nasunął natychmiast- wszystkie obecne tu kobiety którym przydarzył się psychofag mają swobodę pisania, łatwość formułowania myśli i wręcz talent do budowania napięcia.
Zastanawiające....
Czytałam Was i coraz bardziej miałam ochotę wywalić  z siebie ten gnój, ale jakoś mnie, cholerną ekstrawertyczkę, przytkało. Co? Wstyd? Popieprzone uczucie, ze sama jestem sobie winna?
No dobra....potrzebuje pomocy, obiektywnej oceny sytuacji.
W 2009 roku, będąc jeszcze formalnie mężatką z 25 letnim stażem (o małżeństwie będzie osobny rozdział), pozostając od ponad roku w separacji, poznałam J.
Nieciekawy fizycznie, zaniedbany higienicznie, ale taki cholernie silny pierwotną męską siłą. Uważny, skupiony na mnie, inteligentny. Też był w separacji po 32 latach małżeństwa. Najpierw kumplowanie, gadanie przez telefon, codzienne maile, sporadyczne spacery.  Oboje byliśmy spragnieni miłości, czułości, mieliśmy kolosalną potrzebę dzielenia życia z kimś odpowiednim.  Ale żadne tam motyle, żadna tam chemia....pomalutku, z moimi sporymi oporami. Dzień po dniu pracował na moje zaufanie. Robił to doskonale. Był pomocny, pamiętał o moich sprawach, z uwagą i zainteresowaniem słuchał o moim życiu i problemach. Pewnego dnia powiedział "zasługujesz na lepsze życie, chcę ci je dać". Zatkało mnie. Nigdy w życiu nikt tak do mnie nie mówił i nie dawał tylu dowodów na to, ze jestem ważna.  Pomógł mi w wielu trudnych sytuacjach, dał mi jakieś nowe szanse i możliwości. Po 2 miesiącach naszej znajomości zameldował, ze teraz już będzie zupełnie mój, bo właśnie podjęli z separowana od dawna żoną, decyzję o rozwodzie. Już za 3 miesiące był rozwodnikiem - z orzeczeniem o jego wyłącznej winie, ale tylko dlatego, jak oznajmił, ze jego była nie pracowała i od lat prosiła go o fikcyjne zatrudnienie w jego firmie, aby mieć emeryturę, a on tego nie zrobił i teraz czuje się w obowiązku płacić na nią alimenty. Państwo ustaliło miedzy sobą, że będzie to 2.500 zeta i sąd to zatwierdził.
W życiu nie widziałam tak polubownego i spokojnego rozwodu! Pomyślałam sobie, ze to fajny facet, skoro tak traktuje kobietę, z którą przeżył taki szmat czasu.
No więc był już wolny i cały mój.
Ja byłam w trakcie sprawy o alimenty na dzieci, o rozwód wystąpiłam za namową adwokata pól roku później, aby sąd nie miał już żadnych wątpliwości, że ustały wszystkie więzi ble, ble, ble.... Tak jak pisałam o małżeństwie będzie później, sporo będzie do opowiedzenia. Na razie dość powiedzieć, ze rozwód dostałam, bez orzekania o winie, Gorzko się uśmiechałam mówiąc wówczas do mojej przyjaciółki „popatrz, ten rozwód taki jak ostatnie lata mojego małżeństwa, sama napisałam wniosek, sama chodziłam na sprawy, i byłam sama kiedy sąd moje małżeństwo rozwiązał”.
No i popłynęłam....Otoczona troską, uwielbieniem, czułością, zaopiekowana również materialnie, zakochiwałam się jak smarkula.
Pojawiały się oczywiście jakieś zgrzyty, różnice w nawykach i sposobach reagowania, trochę mnie czasem pobolewały zęby od jego rubasznych dowcipów, ale z piedestału na jakim mnie wówczas postawił  wiele rzeczy wyglądało inaczej niż potem.
Przez jakieś 1,5 roku byłam najbardziej kochaną kobietą na świecie. Poznałam rodzinę, polubiłam, zostałam kupiona.
Problem był z jego dziećmi. Dorosłymi, po studiach.
Kuźwa,  dziwne jakieś były, takie jakoś lepsze od reszty świata się czuły, tak jakoś pogardliwie traktowały wszystkich dokoła z tatusiem na czele.
Wkurwiało mnie to, ale zanim zaczęło wkurwiać najpierw niepomiernie dziwiło. Czemu dawałam wyraz w rozmowach, spokojnych, normalnych. I tu się zaczęło....
Ze zdumieniem największym dowiedziałam się, że atakuję! Krytykuje, a nie mam prawa!
jak to nie mam prawa? Przecież jesteś mi najbliższy, a to Twoje dzieci. I nie krytykuje tylko zwracam TOBIE a nie im uwagę na dziwne zachowania i poglądy. W krótkim czasie syn rzucił pracę i nie robił nic. Siedział całymi dniami w pokoju w domu ojca, czytał jakieś bzdury o końcu świata, niczego się od niego nie wymagało, z uśmiechem spijało się z jego ust każde zdanie, które raczył skierować w stronę ojca. Miał nieograniczony, swobodny dostęp do pieniędzy ojca - sam sobie brał - bez pytania, do samochodów etc...
Na mnie był obrażony, co demonstrował na każdym kroku, kiedy przebywałam w domu J. Obrażony, bo nieopatrznie porozmawiałam z nim kiedyś tak jak ze swoimi dziećmi nie założywszy uprzednio białych rękawiczek.
Coś mi śmierdziało. Za kilka miesięcy została z pracy wyrzucona córka (na szczęście mieszkająca osobno) i to nie jakoś tam zredukowana, tylko wywalona za nieetyczna postawę wobec starych, chorych ludzi.
Komentarze ojca na ten temat zbijały mnie z pantałyku. Wyraźnie przebijało w nich wkurwienie na świat, który nie rozumie jego potomstwa, a nie na zmanierowane potomstwo.
Zaczęły się pierwsze zgrzyty między nami. Coraz poważniejsze. W między czasie dowiedziałam się, że J. nadal zajmuje się sprawami urzędowymi swojej ex, ze mają wspólne konto, że on płaci czynsz za jej mieszkanie oraz samodzielnie spłaca kredyt zaciągnięty wspólnie, ze jakoś na razie wcale im się nie spieszy do podziału majątku.
Miałam dość. Zrobiłam kilka porządnych awantur, które oprócz jakichś tam pozornych działań niczego nie przyniosły.
Z wielkim bólem serca, ale widząc, że za cholerę nie zaakceptuję tego czego on nie chce zmienić, postanowiłam zakończyć ten związek.
Jezu, jak ja cierpiałam, jak nie spałam , jak nie jadłam, jak chlałam wino po nocach....
Jezu, jak on mnie błagał, jak obiecywał zmiany, jak zapewniał, ze żyć nie może beze mnie, jak wszystko umiał wytłumaczyć, jak kochał i tęsknił.
Jezu, jaka byłam szczęśliwa kiedy się pogodziliśmy....
No i wlazłam na tę niestabilną taczkę....
Bujaliśmy się tak od euforii do doła ponad rok, znowu zdecydowałam się na zakończenie, a wtedy J. wypierdolił z grubej rury.
Przyjechał w pewien niedzielny poranek i stanowczym głosem, z pełnym spokojem, powiedział, że wie już dlaczego tak się szamoczemy.
Bo otóż ja nie jestem jego do końca pewna. Bo otóż jestem zmęczona związkiem na odległość i prowadzeniem dwóch domów. Bo mam kiepskie warunki mieszkaniowe i wciąż jestem tym wszystkim podenerwowana. I dlatego, w imię naszej nieprzeciętnej, wyjątkowej miłości powinniśmy zamieszkać razem w jego domu. Ja, on, jego syn, moich dwóch synów i kot. Jego syn wtedy właśnie przechodził okres wybaczania wszystkim maluczkim tego świata, więc nawet dla ojca i dla mnie miał łaskawe spojrzenie.
I wiecie co zrobiła w tej sytuacji inteligentna, 48 letnia matka  3 synów w tym 12 latka i niepełnosprawnego 28 latka?
Zgodziła się! Szczęśliwa była! Radosna!
Nie żebym nie miała żadnych wątpliwości, nie żebym popaliła mosty, ale tak bardzo chciałam mu wierzyć, tak bardzo chciałam mieć rodzinę i opiekuna dla chłopców, że po 3 dniach myślenia powiedziałam - dobrze, przeprowadzamy się.
Prze pierwsze trzy miesiące było dobrze. Dostosowywałam się do nowego. W nagrodę dostawałam coś. Np. poczucie, że zapewniłam swoim dzieciom dobre warunki materialne. Że mają swoje piękne pokoje, wielką choinkę etc...
Potem zauważyłam, że J. popija po kryjomu. Kiedy nie zgadzałam się na codzienne picie piwa, wina, kieliszka koniaku na legalu, natykałam się na pochowane w szafkach kuchennych, bądź w jego gabinecie butelki.
Łapałam go na kłamstwach.
Jego ex zaniepokojona naszym wspólnym zamieszkaniem, wtargnęła któregoś przedpołudnia, kiedy byliśmy w pracy (miała przecież klucze) i postanowiła nie wyjść stamtąd dopóki on nie podpisze papierów dotyczących podziału majątku. Poinformował mnie  o tym smsowo mój syn. Oburzona zadzwoniłam do J i zażądałam zrobienia porządku, natychmiast. Siedziałam w pracy i czekałam na info od niego.
No to się dowiedziałam....od mojego syna, że syn J. właśnie poczęstował mamusię obiadem (który kurwa ja wczoraj ugotowałam!!!). Kolejny sms od mojego syna- J. juz przyjechał i pije z ex kawę prowadząc rozmowę o podziale.
Jezuuuuu....jak ja się czułam poniżona... Po 17 dostałam sms od J. "wracaj do domu". I tyle. Bez jednego normalnego słowa.
Kurwa, kurwa, kurwa....
Co miałam robić ? tam były moje dzieci, rzeczy, książki, dokumenty....
Wróciłam. Nawet nie zszedł, aby mi cokolwiek wyjaśnić. Nie miał czasu. Pisał ofertę. Pilną.
Po dwóch dnia wybuchłam histerycznym szlochem na ten temat i zostałam utulona, ugłaskana, przeproszona....
Ale żadnej normalnej rozmowy nie było.
Dusiłam się. Wciąż słyszałam, że jestem awanturnicą, nie mam cierpliwości, ze gówno wiem i wyciągam wnioski, i że J, wytrzymuje ze mną wyłącznie dlatego, że mnie tak bardzo kocha. Że nie doceniam tego co robi dla mnie i moich dzieci, że jestem  nietaktowna stawiając żądania.
Ponieważ jestem dzieckiem zimnej matki, która mnie tłukła i wyzywała całe dzieciństwo, bardzo łatwo wzbudzić we mnie poczucie, ze na coś nie zasługuję. Zwłaszcza na bezwarunkowa miłość.
A on to wiedział....przecież wszystko mu o sobie opowiedziałam...
09.01.2012 jedyny  dziedzic J. wyszedł z domu i zaginał w akcji.
Ale nie...nie był to jakiś wypadek czy coś takiego. To było przygotowane,  spektakularne posunięcie. Zostawił list pożegnalny. Zabrał namiot, śpiwór, gitarę, nie zabrał telefonu, pieniędzy, pilota od domu...
Mróz 20 stopni..... Zaczęliśmy go szukać, najpierw sami, potem przez policję. Pod koniec stycznia nadeszła wiadomość z Rotterdamu, ze tam go znaleźli, że ma status bezdomnego i odmawia kontaktu z rodziną.
J, oszalał, ale mnie tez było blisko do zwariowania. Nocami budziliśmy się  przerażeni. W ciągu dnia młody był głównym tematem rozmów. Moje dzieci były mocno tym wszystkim poruszone. Atmosfera była napięta, pełna strachu. Jak dzwonił telefon to sztywniałam ze strachu bo bałam się, ze młody gdzieś zamarzł na sztywno.
J. pił. Ja próbowałam to jakoś wytłumaczyć samej sobie. A J. pił, a następnego dnia był wredny dla nas, przypieprzał się o wszystko.
Zaczęły się niesnaski z moimi dziećmi. Niby żadna patologia, niby żadnej przemocy, ale codzienne przypierdalanie się o wszystko. Za zimo w pokoju, za ciepło w pokoju, nie wolno siadać na moim fotelu!, nie używać tych talerzy bo się stłuką, zgasić górne światło,  i całe spektrum tego rodzaju zachowań. Początkowo tłumaczyłam dzieciom, że to strach o młodego tak go nakręca, ale po pewnym czasie postanowiłam porozmawiać z J, ze tak dalej nie można żyć. Znowu się dowiedziałam, że jestem niewdzięczna bo on mnie i moje dzieci przyjął pod swój dach, a ja nie umiem tego uszanować i d o s t o s o w a  ć się. On nie lubi siadać na ciepłym fotelu dlatego jeśli jest w domu to nikomu nie wolno  siedzieć na tym fotelu. Ma stać pusty, zimny i czekać na niego!.
A potem przyszła informacja, że  młody J. jest w więzieniu w Arnhem w Holandii.
Gdzieś tak pod koniec stycznia. Młody zatelefonował do ojca ze 3 razy, a potem zamilkł. Przez MSZ, przez ambasadę w Hadze udało nam się dostać namiar na adwokata z urzędu. Nawiązaliśmy z nim kontakt telefoniczny.
Powiedział, że młody jest zatrzymany za kradzież torebki, którą wyszarpał jakiejś dziewczynie na ulicy. Młody początkowo w rozmowie z ojcem twierdził, że tego nie zrobił, ale potem się przyznał. Nalegałam aby jechać do niego, bo jaki by nie był dziwaczny i wrednawy to jednak na pewno w sytuacji w jakiej się znalazł (na własne życzenie oczywiście), potrzebuje wsparcia. Tu nastąpił cały szereg dziwnych zachowań i tłumaczeń, w rezultacie jednak J. zdecydował, że pojedziemy dopiero w kwietniu na rozprawę.
No i ten czas między końcem stycznia a wielką sobotą był dla mnie i moich chłopaków niezwykle trudny. Bo z jednej strony zdawaliśmy sobie sprawę z tego, ze J. ma prawo być przygnębiony, smutny, zatroskany – bo przecież powód jak najbardziej ma. A  z drugiej strony kiedy widzieliśmy jak się zachowuje, jak oskarża cały świat za to co zrobił jego syn, jak wyzywał Holendrów, jak wściekał się na mnie, która mówiłam mu, że od dawna młody zdradzał objawy jakichś zaburzeń, jak kłócił się z wszystkim, którzy negatywnie komentowali czyn jego syna – to patrzyliśmy na to wszystko szeroko otwartymi ze zdumienia oczyma. Ze zdumieniem i ze strachem. Kto to jest ten człowiek – pytałam siebie każdego dnia. Weekendy stały się doskonałym momentem do kłótni i obrażania się. Był wredny jak cholera. Dopieprzał mnie i moim chłopcom. Każdy drobiazg był dobry do tego aby mi nawtykać, obrazić się i napić. Już nie było miedzy nami rozmów. Nawet jeśli je próbowałam podejmować to w rezultacie słyszałam wciąż to samo. Że ja jestem winna temu co się dzieje. Że wkurwiam go tak, ze nie da się opowiedzieć, że moje dzieci wkurwiają go tak samo mocno.
Siedziałam i wyłam po takich dictach, zupełnie nie wiedząc co robić. Czułam, ze trzeba uciekać, ale jak to zrobić? Zostawić go teraz, kiedy ma tak ogromny problem? Zrobić to moim dzieciom? Odebrać im samodzielne pokoje i wrócić do 45 metrowego mieszkanka? Przecież mały podał w szkole nowy adres. Przecież odwiedzali go kumple. Przecież najstarszy, mocno niepełnosprawny ruchowo i psychicznie tak się cieszy z tego, że ma swój pokój, łazienkę. Przecież średni – student 3 roku, mieszka w naszym mieszkanku, szczęśliwy, ze ma je całe dla siebie. I ja to wszystko mam to teraz zepsuć?  TYLKO dlatego, że nie umiem połknąć w pokorze łez goryczy? Nie…no nie…..wytrzymam!
A J. widząc moje rozterki jechał coraz bardziej, pił coraz więcej alkoholu, coraz bardziej złośliwie zachowywał się wobec chłopców, bo czuł się panem sytuacji!.
Oczywiście zdarzały się jeszcze jakieś momenty ciepła, przytulania, przepraszania, obiecywania, ale ja już byłam jak jeż, kłująca i cholernie nieufna. Rozżalona, a potem wściekła. Okropnie bałam się powrotu młodego do domu, a po drodze była Wielkanoc i obawiałam się, że J. z rozpaczy, ze nie ma z nami jego syna spieprzy nam wszystkim ten czas.
A tu niespodzianka… Wielki tydzień był w naszym domu spokojny. Dobry. W wielki piątek pojechaliśmy na ostatnie zakupy, było cudownie. Razem gotowaliśmy i piekliśmy, w piątek po południu kurier przywiózł zamówiony przez J. dla mnie piękny pierścionek….W wielki piątek J. nie wypił (na moją prośbę) ani kropli. Moi synowie byli jakoś tak bardziej uśmiechnięci. W  wielką sobotę rano, czas robienia pisanek- J. wkurwiony jak ostatnio większość czasu. Krytykuje każdy mój i mojego młodego ruch w kuchni, stoi za nami z nadętą miną i wszystko ma za złe. Nie zrobił ani jednego jajka. Potem poszliśmy do kościoła ze święconką. Zniknął nam gdzieś, czekaliśmy na niego z moim młodym w deszczu ponad 10 minut. Przyszedł i od razu zaatakował – że niby gdzie my łazimy ? Mój synek widząc jego wściekłość odwrócił się na pięcie i bez słowa poszedł do samochodu. Ja poszłam jedną stroną ulicy, J, drugą. Potem pojechaliśmy do sklepu, w którym to J. udawał, że nas nie zna, kupił sobie kilka piwek i minął nas bez słowa…..
Po powrocie do domu nie byłam w stanie odezwać się do niego ani jednym słowem. Nienawidziłam go normalnie! A on wtedy zaczął zaglądać mi w oczy, zapierdalać z herbatkami, co Ci kochanie pomóc? A może się połóż? Odpocznij sobie skarbie mój, ja się wszystkim zajmę…..
Położyłam się. Ale tak okropnie telepały mną złe emocje, ze nie byłam w stanie zasnąć. Kurde, przecież Wielkanoc! Musze jakoś ratować sytuację, dla dzieci, przecież przyjedzie mój średni syn na cały tydzień. No dobra, jakoś to będzie, on się na pewno opamięta.
Wieczorem, atmosfera była tak gęsta, milcząco- potepiajaca, że sama nie wytrzymałam i zrobiłam sobie, mojemu dorosłemu synowi i J. mocnego drinka, w nadziei, że uda mi się trochę rozluźnić. I to był mój kolejny wielki błąd.
Po tym drinku J. zrobił sobie kolejny. A potem już z minuty na minutę widziałam jak zmienia się na twarzy. Jak mu tężeją rysy. Jak się zwężają stalowe oczy. Widziałam co się święci. Kolejna fala totalnej niechęci i złości zbliżała się błyskawicznie. A jutro święta…
J. zamilkł, do nikogo się nie odzywał, ok. 22 wstał bez słowa i poszedł do sypialni. Poszłam za nim z zamiarem ugłaskania aby nie trwał w takiej kurwicy. No i wtedy usłyszałam……
Że ma mnie i moich dzieci dosyć, że zepsułam cały związek, ze wiecznie go pouczam ale już dosyć, on tego więcej nie zamierza znosić , że po świętach mam się wynosić!!!!
Po świętach ???? Mamy tu spędzić święta??? Z nim???
Wyszłam z tej sypialni zupełnie otępiała, ze można być takim skurwysynem i gnojem nie liczącym się z niczyimi uczuciami. Jakieś pół godziny trwało intensywne moje myślenie co robić. I w końcu o 22.30 powiedziałam chłopcom co się dzieje i że wracamy do naszego mieszkanka. Nikt nie zaprotestował, nikt nie chciał wyjaśnień. Wszyscy od dawna czuli co jest grane. Podczas tej godziny, kiedy pakowaliśmy najpotrzebniejsze rzeczy J. nie wyszedł ani na moment z sypialni. I całe jego kurwa szczęście! Byłam na niego tak wściekła, że niewykluczone, ze normalnie oberwałby po ryju gdyby się wynurzył.
I tak to o północy 07.05.2012 wylądowaliśmy z moimi synami w naszym mieszkanku, otoczeni workami, kartonami, oszołomieni, otumanieni, odrętwiali.
Zaczęły się zmiany.
Oczywiście J. nie odpuścił do dziś, ale resztę tej historii opowiem kiedy indziej. Dziś idę pobiegać , bo opisywanie tego znowu wyzwoliło we mnie wściekłość.


************************************



Stella




  
Moje życie skończyło sie 30 kwietnia kiedy rozbiłam samochód a zaczęło na nowo jakieś dwa dni potem, kiedy powiedziałam sobie - dosyć! Zaczynam od nowa, inaczej.
Samochód rozbiłam bo płakałam, a płakałam bo połową mózgu byłam przy grobie mojej mamy (umarła 1 kwietnia), a drugą połową przy moim mężczyźnie i jego nowej dziewczynie na jego nowym motorze (wyjechał z nią na wakacje dzień po pogrzebie mamy). Kiedy mama nagle zachorowała (pełen paraliż, glejak czyli guz mózgu) ten skurwiel odmówił mi pomocy i wsparcia, bo … nie poprosiłam grzecznie. J Teraz piszę o nim skurwiel, ale nie było mi lekko, kiedy nagle zostałam sama z umierającą mamą. Rzuciłam pracę, żeby się nią zajmować, potem przeniosłam się z nią do hospicjum.
Ale dopiero rozbicie samochodu spowodowało, że zaczęłam się zmieniać. W sumie wyszło na to, że ten samochód to była ta przysłowiowa kropla, której zawdzięczam nowe życie.
Postanowiłam, że nie będę opisywać wielu lat upokorzeń. Zamknęłam to za sobą , wrzuciłam do worka i wyrzuciłam na śmietnik. Tam, gdzie jest tego miejsce. Nie chcę do tego wracać. Oczywiście, jak u innych dziewczyn tu piszących - klasyka: ciężki dom, 16-letnie małżeństwo z narkomanem, potem 13-letni związek z narcyzem (na małżeństwo z nim nie zasłużyłam, a tak się starałam J ).
Pomyślałam sobie jednak, że napiszę Wam o moich przemyśleniach dotyczących przyczyny trwania w tak makabrycznych związkach. To jest diagnoza tylko dla mnie, ale może komuś się przyda.

****
No więc u mnie najpierw była mama; nie umiała kochać nikogo. Była nierówna emocjonalnie, zimna, kompletnie pozbawiona empatii, bardzo agresywna i despotyczna. Teraz wiem i rozumiem, że przede wszystkim była biedna. Nie przeżyła takich wspaniałości, jakie ja przeżywam z moimi córkami. Miotała się i pewnie bała, wydana na pastwę swoich emocji, nad którymi kompletnie nie panowała. Poza tym nie wiem jak długo się u niej ten guz rozwijał i na ile wpłynął na jej reakcje. Ale fakt pozostaje faktem, zawsze się jej przeraźliwie bałam.
Dopiero na terapii, kilka lat temu odkryłam, że bycie mamą to tylko jedna z wielu płaszczyzn, na których ona występuje; i akurat ta rola jej nie wychodzi. Ale jako dziecko (gdzieś tak do 40-tki) uważałam, że to ja zawiodłam jako dziecko, jako człowiek. Życie z Nią wdrożyło mnie do posłuszeństwa. Byłam także na mur beton pewna, że:
a) jestem wszystkiemu winna,
b) jestem naprawdę złym człowiekiem, któremu nic się nie należy a jak coś dostanie to powinien być wdzięczny, zresztą mama mi mówiła, że ja już się taka nieudana urodziłam.
Oczywiście znałam wielu miłych chłopców, do jednego do dzisiaj wzdycham i żałuję, ale wybrałam najgorzej jak mogłam, bo mój mąż był podobny do mamy.
Od początku traktował mnie bardzo źle, ale ja wdrożona do bycia ścierką nie umiałam się temu przeciwstawić.
I tak zaczęłam się robić toksyczna. Pełna pretensji, obwinień, sierotkowatości, cierpiętnictwa itd. Nie umiałam ani postawić, ani bronić żadnej granicy. A ponieważ wybrałam drania, to ten testował z dużą przyjemnością ile jeszcze wytrzymam. Wytrzymałam zdrady - także na moich oczach, alkohol, brak pracy przez 16 lat :)). Nie wytrzymałam narkotyków. Żeby się uwolnić zostawiłam mu własne mieszkanie, razem ze wszystkim, wzięłam 2 córki i poszłam. Udało się to dzięki jednej książce, czytanej chyba ze 100 razy - Kobiety, które kochają za bardzo i ciągle liczą że on się zmieni - Robin Norwood. Polecam!
I byłam pewna, że więcej tego błędu nie powtórzę, że już jestem mądra, widzę wpływ domu rodzinnego itd.
I dopiero teraz widzę, że bardzo się wtedy myliłam. I to nie dlatego, że drugi raz wybrałam bardzo źle, ale dlatego, że bez przerwy obwiniałam mojego męża, ciągle to opowiadałam. Tak wzmacniałam w sobie "sierotkę". "Dzielna kobietka", dała radę, jaka silna. Gówno prawda. Ktoś kto idzie przez życie z głową przekręconą do tyłu, nie idzie tylko stoi ciągle w tym samym miejscu. Tylko dekoracja się zmienia.
Drugi facet miał być zaprzeczeniem pierwszego. Ale nie ma się co oszukiwać, ja przecież czułam, że jest z nim coś nie tak. Ale zamiast się temu na spokojnie przyjrzeć wskoczyłam w ten związek w ciągu 4 tygodni. Kiedy po latach obwiniałam jego o to, że tak szybko się zdecydował a nic o mnie nie wiedział, mój terapeuta spokojnie powiedział: "Ale przecież Ty też!". Duże odkrycie dla mnie, że ja też. Jakoś nigdy przedtem nie przyszło mi do głowy żeby wziąć na siebie za to odpowiedzialność.
Od razu po zamieszkaniu razem zaczęła się cicha walka podjazdowa z moimi córkami, przyjaciółmi, pracą. Takie odganianie od stada. A ja głupia brałam to za ogromną miłość. Kupowałam to w ciemno, mimo że okropnie mnie męczyło, nie miałam już czym oddychać. Jednak każda próba wpuszczenia chociaż odrobiny powietrza kończyła się szantażem emocjonalnym.
W końcu się poddałam i wtedy zaczął się drugi etap - lekceważenie. Nie chcę o tym pisać, trwało to latami, metodą małych kroczków i podłości, ale znowu zrobiłam z siebie ścierkę.
W końcu uznałam, że pora znaleźć tego przyczynę. Moja mama nie może być odpowiedzialna za całość. Już od dawna jestem dorosła i nawet jeśli coś w sobie noszę, to mogę przecież to gdzieś odłożyć i nie targać dalej.
I od tego wniosku zaczęła się ulga.
W zeszłym roku odkryłam, że mi pasują takie związki bo dzięki nim mam pozycję biednej ofiary. Długo nie wiedziałam po co mi to. W końcu zobaczyłam - słuchając uważnie co, jak i o czym mówię do ludzi - że ja w ten sposób ludźmi manipuluję. Jednak nadal nie wiedziałam po co mi to. I w końcu dotarło do mnie, że to strategia przetrwania.
Mechanizm jest następujący:
1) jestem beznadziejna,
2) zaraz się ktoś zorientuje, może mnie publicznie wyszydzi, odrzuci,
3) pokażę że jestem sierotką to się ulituje
4) a jeśli jednak mi przywali, to co to za człowiek, co sierotkę bije!
I drugi mechanizm, z mężczyznami, ale bardzo podobny motyw przewodni:
1) źle mnie traktuje,
2) będę biedna, sierotka, skrzywdzona,
3) a ktoś kto krzywdzi sierotkę jest zły, niedobry, paskudny,
4) ja nie krzywdzę ludzi, jestem szlachetna,
5) Ja jestem lepsza od Ciebie!
I kiedy to zrozumiałam i przyjrzałam się moim kontaktom ze wszystkimi ludźmi, nie tylko z mężczyznami, to zobaczyłam, ze wspólnym źródłem moim problemów jest uznanie, że jestem beznadziejna i muszę się bronić, bo zaraz mnie ktoś napadnie. A ponieważ jestem słaba i nijaka to muszę się bronić tak skrycie, manipulując innymi i wywołując w nich poczucie winy.
Poza tym sierotka naprawdę nie musi brać odpowiedzialności za siebie, ona i tak dużo dźwiga.
Dlatego nie mogłam wybrać sobie normalnego faceta, bo:
1) byłam pewna, że nie umiem przyjmować miłości,
2) zdecydowanie byłam pewna, że nie umiem dawać miłości, sierotki z założenia nastawione są na branie, mają zbyt mało żeby naprawdę dawać.
Tylko beznadziejny w uczuciach facet jest dla mnie "bezpieczny". Z nim nadal mogłam odgrywać wygodny w sumie mechanizm. Mogę być zraniona ile tylko zapragnę, nie muszę nic poza cierpieniem i dźwiganiem krzyża.
Punktem zwrotnym było zobaczenie (dopiero w hospicjum, czyli bardzo niedawno), że mam prawdziwe zalety, takie jak ciepło, empatia, duże poczucie humoru i dystans. A potem zobaczyłam, że nie jestem pusta w środku, że jestem prawdziwa, osobna, bardzo określona i wyraźna. Nie muszę przybierać niczyjego kształtu, nikogo kopiować – mam własny. I całkiem fajny.
A jeszcze potem zrozumiałam, że wyrażanie siebie, swoich opinii, poglądów, emocji nie jest straszne, że nie zabija nikogo (chociaż nad formą ciągle muszę popracować), a mi jest zdecydowanie lepiej w życiu, kiedy mówię od razu o swoich odczuciach, wyrażam swoje zdanie na jakiś temat i w ogóle że staję po swojej stronie.
Od tego zaczęło się powolne stawanie na nogi bez podpórki pt. "jestem biedna, ratunku!".
Potem doszło zaakceptowanie faktu, że nie mam wpływu na innych ludzi i na zdarzenia. Na to czy mnie ocenią, i jak mnie ocenią. Na to co zrobią i czego nie zrobią. Na to, czy moje plany się spełnią; na moje wyobrażenia, że cos będzie przebiegało tak i tak, a ktoś powie to i to. Ogromny wpływ na zaakceptowanie nieprzewidywalności miało gwałtowne odchodzenie mojej, zdrowej jeszcze przed chwilą, mamy.
Zrobiłam rachunek sumienia i wyszło mi, że jestem zwyczajna a nie nadzwyczajna; mam zalety i wady - jak każdy. Z tym chyba najtrudniej było mi się pogodzić - że jestem zwyczajna.
Teraz uczę się dobrego myślenia o sobie, wybaczania sobie błędów, akceptacji, że muszę popracować nad tym co mi się nie podoba. Nie skreślam się od razu. I nie potrzebuję do tego nikogo! Nie muszę odbijać się w niczyich oczach. To chyba był mój najsłabszy punkt - do życia potrzebowałam akceptacji innych. Brak akceptacji to był dla mnie wyrok śmierci. Dlatego od tego zaczęłam.
Mój terapeuta mówi, że dzieci, które w domu nie dostają miłości, panicznie się boją rodziców (a zwłaszcza mamy) żeby przeżyć biorą całą winę na siebie. Dziecko nie może uznać, że mama jest niedobra, że jest zagrożeniem, ponieważ jego życie zależy od mamy. Uznanie takie równałoby się bezpośredniemu zagrożeniu, z którym dziecko sobie nie poradzi. Dlatego „bierze to na siebie”, tzn. jej wady znajduje w sobie. Dzięki temu zyskuje poczucie, że mama może dać oparcie i bezpieczeństwo.
Ale, moim zdaniem, wytwarza się wtedy przekonanie, że od dziecka wszystko zależy, tzn. jeśli tylko dziecko poprawi się na tyle, że mama to zauważy i pochwali – życie stanie się lepsze, mama będzie zadowolona a dziecko szczęśliwe.
A stąd tylko krok do przekonania, że dziecko ma nad wszystkim kontrolę, że w gruncie rzeczy to jak wygląda świat i ludzie zależy od niego, od jego zachowania i charakteru.
Stąd też bierze się niemożność wyznaczenia jakiejkolwiek granicy; zgoda na wszystko byleby cos dostać. Cokolwiek.
A krytyka ze strony mamy, jej chłód emocjonalny i brak wsparcia dodatkowo jeszcze powodują, że dziecko w całości zależy od opinii innych.
Zrozumiałam, że we mnie jest przede wszystkim problem zależności od innych. Manipulowanie na ofiarę też jest próbą zmuszenia innych do dania mi opieki, wsparcia. Bez tego nie istnieję. Nie istniałam, bo to się zmienia.
Dopiero zobaczenie, że jestem, żyję – bez wsparcia innych, że jestem określona, zintegrowana, kompletna, z wadami i zaletami, zwyczajna – pomogło mi.
Danie innym prawa do bycia takimi jacy są pomogło mi zobaczyć ludzi wokół mnie – takich jacy są naprawdę. Dzięki temu głębiej, swobodniej oddycham; nie oczekuję że spełnią moje oczekiwania, mój scenariusz, dzięki czemu mogę od nich wziąć to co mi dają lub odrzucić to, bo mi się nie spodoba.
Dzięki temu, że już o wiele mniej ode mnie zależy, nie muszę dźwigać tak wielkiego ciężaru.
Oczywiście, mam codzienne załamania, naprawdę dopiero zaczynam. Kiedy tylko łapię się na użalaniu się nad sobą, wyśmiewam to.
Jeśli chodzi o uwalnianie się od mojego obecnego mężczyzny, to jest to teraz bardzo trudne, ponieważ on odszedł ode mnie, ale nie wyprowadził się. Kiedy moja mama umierała a ja umierałam razem z nią, także ze zmęczenia, z braku kasy, snu itd. on budował sobie nowy związek, nowe życie, a ja musiałam tego słuchać i patrzeć jak kwitnie.
Skurwysyn bez honoru!
Ale i z tym radzę sobie w ten sposób, że kiedy zaczyna mnie skręcać z zazdrości, żalu - powtarzam sobie "Abstynencja". Bo jestem jak alkoholik, który żyje w świecie pełnym butelek, tyle że on już nie chce pić. A ja już nie "używam" mojego mężczyzny. Jestem jeszcze jak alkoholik na początku drogi, tzn. gdyby nagle mój mężczyzna powiedział "przepraszam", to pewnie wszystko zaczęłoby się od nowa. Więc bardzo uważam, na każdą myśl, na każde marzenie - wszystko musi być tylko moje, nowe. Buduję się po prostu na nowo.
Stella


MILKA

Uświadomiłam sobie, że nie tylko narobiłam mnóstwa złych rzeczy w życiu, to kołata mi się za uszami jeszcze jedno określenie – ignorancja.
Obłuda, okłamywanie samej siebie i życie w kłamstwie.

Nie da się na skróty, trzeba od początku.

Nie będę się rozpisywać o uczuciach i odczuciach dziecka w rodzinie alkoholika.
Chcę opisać różne sytuacje które pamiętam, które potem albo miały wpływ na moje postępowanie albo służyły jako wymówki - tego nie wiem, a szukam odpowiedzi na pytanie, CO takiego MIAŁO WPŁYW na to, że wpakowałam się w zdradę i dałam namówić na romans.


1.Ja i mój ojciec.
Wspominałam już że pijak i tłukł matkę codziennie. Odkąd pamiętam byłam kochaną córeczką tatusia, ale nie jak to w normalnych domach bywa.."tych pań" naoglądałam się z tatusiem w łóżku do czasu aż nie poszłam do "zerówki". Wszędzie mnie zabierał ze sobą – do pracy, jeździł "w trasy" wtedy na dzień lub dwa zostawiał mnie u babci-jego matki- wracał po mnie i wracaliśmy do domu. Jak jeździł "na miejscu", to po pracy brał mnie za rękę i "w tango" do kolegów na flaszkę, do "tych pań" - ja bawiłam się zawsze z którąś z koleżanek "tych pań", gdy on mówiąc wprost zdradzał moją matkę. Zawsze, codziennie, dostawałam pieniążka z nakazem - "nie mów matce gdzie byliśmy". I tak było do czasu aż chyba zaczęłam coś mówić jednak, bo któregoś dnia wpakowała mnie do taksówki i kazała pokazać gdzie z tatusiem jeździmy.
Tak się zastanawiam dzisiaj nad tą sytuacją. Jak można własne malutkie dziecko wciągać w takie gówno??? Wtedy miałam może 3 ,4 latka, dziś mam 34 lata i pamiętam.
Druga sprawa – czy to miało wpływ na moje późniejsze życie? Czy będzie miało jakiś wpływ na COŚ za 10,15 lat ??
Dalej- jestem już starsza i chodzę do szkoły – już nie jestem kochaną córunią, zaczynam nagle i ciągle coś chcieć –tato, daj mi pieniążka na loda, na książkę, na zeszyt, to tamto… Jedyne co pamiętam jako odpowiedź ojca to "MATKĘ MACIE" - ciągle, codziennie, potem już wiecznie pijanego i coraz bardziej agresywnego.
Kolejna sprawa którą pamiętam jakby wczoraj się to stało. Jestem już "duża", będę kończyć podstawówkę. Wiedziałam że chcę zostać bibliotekarką –  pokochałam czytanie i książki od pierwszej klasy, udzielałam się w bibliotece szkolnej, dostawałam nagrody, z języka polskiego miałam same piątki, dyktanda były moją rozrywką, szkoła zgłosiła mnie na olimpiadę z tego przedmiotu…I tu zaczął się mój dramat…JAK powiedzieć w domu że CHCĘ jechać do Krakowa. Bo tam jest najbliższe liceum poligraficzno-księgarskie. A ja lubię i chciałabym… Afera wybuchła najpierw  A SKĄD wiesz że tylko 7 takich szkół jest w kraju..!!! Pokazałam list, który napisałam do miesięcznika JESTEM. Tak właśnie  było.
Do gazety, nikt z dorosłych nie zauważył, że 15latka umie i chce…eh.
Zostało mi wykrzyczane w oczy, że NIGDZIE nie pojadę, WIELKA UCZONA nagle chcę być, do zawodówki i na kucharza się uczyć, a nie bibliotekarką mi SIĘ ZACHCIAŁO!!!!!!!

Wtedy, tak myślę, umarła we mnie jakaś wrażliwość, chęć starania się i "bicia o swoje".

2.Ja i moja matka.
Wiecznie poobijana, płacząca.  Pamiętam jak byłyśmy małe to zabierała nas i biegała za ojcem. Szukała go. Pił, bił, a ona jeździła i szukała. Znajdował się, a jakże. Z kochanką w łóżku, widziałyśmy to z siostrą średnio 2 , 3 razy w tygodniu. Wyskakiwał z łóżka i od razu, do bicia. I wracałyśmy do domu. I tak 2, 3 lata, codziennie. Koszmarne  wspomnienia.   Prosiłyśmy z siostrą tysiące razy – rozwiedź się, mamy już dość awantur, patrzenia na całe to gówno. 
Rozwiodła się, ale dalej mieszkał z nami. Któregoś dnia nie wytrzymałam, uciekłam z domu. Po tygodniu znalazła mnie siostra, wróciłam, a on się wyprowadził.
Zaczęły się problemy z "głową", psychiatra, szpital psychiatryczny, marna renta. Zwariowała. Tak wtedy mówiłyśmy. Strasznie wrzeszczała, wyzywała, nie wiadomo kogo…Codziennie. Nawet jak wychodziła z domu.. straszny widok- obłąkany wzrok, wrzeszcząca – wy kurwy, prostytutki, hitlerowiec! Te trzy słowa, w dzień, w  nocy.. Co robić ? Poszłam do pracy (miałam 17 lat, jeszcze się uczyłam), gdy wyłączyli nam prąd. Pojechałam do rodziny, tej najbliższej, po pomoc. Co JA MAM ZROBIĆ ???  Babcia i ciotki od strony ojca - ojeju, jak to, wszyscy źli, tylko nie synuś.
Pojechałam do ciotki, siostry mamy. Ojeju, jak to się nie wykształciłam, a w wielkim mieście mieszkam, szukaj męża lepiej. Pojechałam do rodzeństwa ciotecznego. No cóż, ciocia tak jak matka moja, mąż pijak ale co ludzie powiedzą? Poza tym ślub kościelny to świętość i basta. Siostry cioteczne identycznie, co z tego, że pije i bije je mąż? TO NORMALNE.  A JA CZEGO SZUKAM ? NIE NADAJĘ SIĘ W "LEPSZE SFERY", bo z takiego domu, to co ja sobie wyobrażam? Że jestem lepsza? na niepijaka zasługuję ??

Tyle aż dobrych rad usłyszałam. Wróciłam do domu, znalazłam psychiatrę, matka nafaszerowana lekami trochę spokojniejsza była.
Wyjechałam za granicę, do pracy. Wysyłałam pieniądze do domu. To był dla mnie dobry czas, SPOKÓJ jakiś pomału wkradał się nieśmiało w myśli. Dzisiaj nasuwa mi się określenie – ODRĘTWIENIE. Parę lat tak jeździłam, trochę w domu, trochę we Włoszech. Czas mijał.

3. Nadzieja i Ten Właściwy.
Tak. Poznałam kogoś naprawdę wspaniałego i "normalnego". Wiedział o mnie wszystko. TO razem, było jakieś inne, spokojne, normalne, bez przesadnych motyli i serenad - nie jak w książkach i na filmach… Bardziej psyche niż eros… uwierzyłam, że się da. I dzidzia w drodze...
Nagle wypadek, pogrzeby, ból, rozpacz.


Pamiętam wycie, nie płacz, ale moje wycie. Jak postrzelone zwierzę.  Dlaczego dziecko umiera? Dlaczego DOBRY człowiek umiera a ten zły żyje??....Tak, te pytania. Tydzień później cała Polska płacze i wstrzymuje oddech. Nasz Papież nie żyje. Pamiętam wtedy jak tak płakałam nad moim nieżyjącym dzieckiem i patrzyłam na Ten pogrzeb. Coś się w tym dniu wydarzyło… posłuchałam. Zaakceptowałam ten stan rzeczy.
Nie chcę opisywać, a może powinnam ? Mój płacz, rozpacz, żałoba, pamięć nie mija. Jest to dziwne uczucie, trudne do opisania. Niby żyję dalej, oddycham, prowadzę samochód…
  Ale tamto to jakby druga ja - inna dusza. Nie znam jej dzisiaj.

Los mi zagrał na nosie. Tak myślałam. W jakiś rok później poddałam się. Wróciło jak film - nie zasłużyłam na inne życie, z takiego domu, po co komuś normalnemu wartościowemu taka ja ?? Zaczęło się – takie branie tego co przyniesie dzień, bez walki o lepsze jutro i lepszą siebie. Lawina ruszyła. Tak to odbieram dzisiaj.

Poznałam mojego męża. Jak to się mówi dzisiaj, dobry człowiek, tylko pije. Ale nie tak jak inni, nie codziennie, nie bije, nie krzyczy, pracuje, dorabiamy się przecież, CZEGO JA ZNÓW CHCĘ !  Gdy się wyprowadzaliśmy moja teściowa powiedziała tak "Źle robisz, gdzie mu będzie lepiej niż ze mną? Nagotowane, napieczone, uprane, kupione, on nic nie musi – byle być". Do dziś moje rozmowy z nią wyglądają tak –
Ja - coś jest nie tak, niby faktycznie nie pije, ale jak zacznie to tygodniami nie trzeźwieje. To nie jest normalne.
Mamusia - nie rób mi tu z syna alkoholika, to ty popijasz, a jak widzi, że ty pijesz to i on wtedy zaczyna
Ja - mamusia się myli, ja nie piję przecież.
Mamusia - ale byliście u TWOJEJ rodziny, to tam całe zło i nieszczęście.

I tak w kółko, bo on przemęczony po pracy (daj mu spokój, nie odzywaj się) , pracuje (że ja pracuję na domowy budżet to się nie liczy) nikt w rodzinie nie pił (tylko moja taka pijacka) itd., itp.
Może matka dziecku wmówić, że "zdarzyło się", ale ona załatwi, zadzwoni do pracy że chory, pójdzie do sklepu po piwo, opierze, ogarnie, a że trzy tygodnie nie trzeźwieje..oj tam, WSZYSCY PIJĄ, WSZYSCY ZDRADZAJĄ…
A ja ? Co zrobiłam ? To samo. No może z różnicą że nie dzwonię do pracy, nie biegam do sklepu. I nic więcej. Tak na co dzień normalnie – pracujemy, wracamy do domu, kolacja.
Rozmowy moje z mężem były, jak zaczynam mówić – zobacz co robimy z naszym życiem - co słyszę? Problem mamy większy, trzeba najpierw kredyt spłacić a potem rób co chcesz. 
Okropne to wszystko, czasem nie mam sił nawet pomyśleć co dalej?
Czyli co? popadłam w zrezygnowanie??
O nie, zawędrowałam dalej. Tak, zdrada. Ojej, co to ja mam za życie, jak nic nie wiem co się wokół dzieje, jak to wszyscy przecież piją i zdradzają, a że złe coś robimy? oj jaka ja głupia i nic nie wiedząca o prawdziwym życiu. Były deklaracje, zapewnienia, nawet coś o dwóch połówkach itp. Zadowolona z siebie nie jestem,  i nie ma tu żadnego nawet próbowania! się usprawiedliwiać. Zdradziłam męża, pozwoliłam bawić się moją osobą i uczuciami takiego kogoś. A tamta kobieta? Co z tego, że akurat postanowiła zakończyć ich związek? Nic z tego. Bo przez takie postępowanie jak  moje postępowanie cierpią i są upokarzane żony/partnerki.
Na zdradę nie ma ani usprawiedliwienia ani wykrętów. Zło jest złe.
Co do socjopaty. Nigdy nie widziałam i nie znałam nikogo takiego, nie widziałam tylu złych postępków, zero wstydu, wyrzutów sumienia, radości z poniżania i upokarzania innych. Nie chodzi tu tylko o mnie, ale o każdą sferę życia - robił to od zawsze, każdemu. Swojej byłej żonie, partnerce z którą żył parę lat, dzieciom, znajomym i współpracownikom.
Ja się bardzo wstydzę, że dałam się zwieść byle komu, złapać na byle słówka.

Dlaczego dopiero gdy wpadłam na socjopatę, narobiłam tyle złego i doprowadziłam do pogardy samej siebie zaczęłam krzyczeć pomocy ?
Obłuda, samookłamywanie się, GŁUPOTA, moja własna.
Może rachunek sumienia i szczera rozmowa sama ze sobą wykrzesi jakieś ziarenko dobra i poprawy własnych wyborów?

Nie ma chyba większej naiwnej, GŁUPIEJ i samookłamującej się niż ja.
Są kobiety które powiedziały dość, stop.

Spróbuj milka i ty.


***************



CARMENTIS




Życia przed ostatnim psychofagiem opisywać póki co nie będę. O tym może potem.


5 lat temu miałam poukładane, dostatnie życie, świetną pracę, jeszcze lepsze zarobki, nieustanny uśmiech na twarzy, super wyglądałam i super się czułam.
No i moje kochane średnie dziecko powiedziało :"mamo, nie możesz być ciągle sama. Od czego jest internet, poszukaj, na pewno poznasz kogoś ciekawego?.
Jako, że decyzje zwykle podejmuję szybko, to szybko znalazłam jakiś randkowy portal, wkleiłam jakieś swoje aktualne zdjęcie i hajda. Oczywiście cała masa zboków i padalców. Więc przeglądałam sobie sama.


No i proszę....wyszukiwać potrafię. Bez zdjęcia, a w opisie tylko :" mieszanka zalet i wad, niekoniecznie po równo". Klik,poszło. Za dwa dni - odklik i alleluja. Dwa zdania, ale bez błędów ortograficznych, proste słowa, jako podpis tylko jedna litera. Intrygujące.
Po jakiś dwóch tygodniach przeszliśmy na gg. I dalej bez błędów. Nie "poszłem" lecz "poszedłem". Skrót nazwy mojego pracodawcy odszyfrowany w 3 sekundy. Kufnia, inteligentny i na dodatek wcale mnie nie podrywa. Rozmawia. Więc cowieczorne pogaduchy stały się prawie rytuałem. Nie pisze nic złego o swojej żonie, jeszcze żonaty, ale dojrzewający do odejścia. Małżonka spędza mnóstwo czasu w necie, poluje na nową miłość, Tylko tyle się dowiedziałam.
Po kilkunastu dniach znajomości, jako pierwsze dotarły do mnie zdjęcia jego dzieci. Kurczę, człowiek. Dzieci kocha, znowu alleluja.
Pogaduchy stają się coraz bardziej intymne, ba gorrrące. Pan pisze bez błędów, pięknie formułuje zdania, rozpala wyobraźnię....znacie wirtualny seks???? Ja , będąc kilka lat seksualnym odwyku dygotałam przed tym ekranem jak liść na wietrze. On ponoć też.
Gdzie tam, między wierszami, czytam, że jestem kimś wyjątkowym. I już nie mogę się doczekać wieczornych rozmów na gg, wyobraźnia podsuwa mi obrazy coraz bardziej wyrafinowane, zaczynam pragnąć spotkania w realu. Proszę o zdjęcie.
Kurcze, dostaję. Rozczarowanie na maksa. Baaaardzo przeciętny człowiek. Ale to już ten etap, że nie patrzę na to, bo chyba się zakochuję...hihihihihi, o ironio.
Tak minął miesiąc. Więc czas na telefon. Dzwoni. Odbieram i słyszę piękny"sznapsbaryton", na dodatek posługujący się gwarą. Proces mojego gotowania trwa dalej. Rozmawiamy sobie przez ten telefon, ja cała w transie, ale dalej wyważam słowa. I nagle takie pytanie :"lubisz miłość francuską"? Umysłowo zaniemogłam, fizycznie odpowiedziałam natychmiast, bo też inteligentna dziewczynka jestem. Powiedziałam, że lubię wszystko, co francuskie. Temat rozmowy został natychmiast zmieniony przez pana psychofaga.
Piszę o tym, bo to ważne, jak się potem okaże.
Potem było pierwsze spotkanie w realu. Rozczarowana byłam wyglądem pana, natomiast rozmawialiśmy ponad cztery godziny, a na koniec byłam już tak gotowa, że pozwoliłam się panisku pocałować. No i okazało się, że ta chemia jest na maksa. Mega inteligentny, potrafił rozmawiać na każdy temat, niestety niezbyt przystojny, niezbyt elegancki, niezbyt rozrzutny /rachunki płaciliśmy każdy za siebie/, ale skrzydła miałam chyba do samego nieba.
M samochodu nie posiadał, ja tak. Odległość między nami wtedy to około 20 km. Ja mobilna, on nie. Więc na spotkania jeździłam do jego miasta, bo szybciej, wygodniej dla niego. W końcu zabieram go  do siebie na wieczorną kawę. Byłam już prawie pewna, że ze śniadaniem.
Oczywiście pojechałam po niego. Trochę byłam zaskoczona, bo odniosłam wrażenie, że deczko po alkoholu chyba jest. Nie pomyliłam się. Powiedział jednak, że jest prosto po pracy w terenie i na zakończenie wypili sobie po piwku.


Powinnam była wtedy odjechać NATYCHMIAST.


Nie odjechałam, przywiozłam M do siebie na kolację z dodatkiem Finlandii. O matuniu...jak on mnie całował. Pozwalałam, pozwalałm. Pozwoliłam sobie również na własne zaspokojenie, takie, jak lubił / zresztą ja również lubiłam i lubię/. No ale zaspokojenie w jedną stronę tylko????
I tu zonk. Ja-mega kobieca, rozpalona, ona-jak sądziłam podniecony, a fizycznych objawów jakoś nie było. Nigdy tego wcześniej nie doświadczyłam. Ależ  proszę, pozwól, musi się udać, już ja znam sposoby. Nic z tego. Maleństwo leżące, sflaczałe i biedne.
Byłam już tak zakochana, że wiedziałam,że nie odpuszczę. Jako,że temperament mam wielki obiecałam sobie, że postawię to biedactwo. Za trzecim lub piątym spotkaniem mi się udało, nawet do końca. Pracy trzeba było włożyć mnóstwo, ale jak ja byłam szczęśliwa, że mu się udało. Nie macie pojęcia. Na dodatek odpłacał mi fantastycznymi działaniami zastępczymi, więc sieć była już zaciśnięta.
Prawie każde spotkanie było u mnie.
Na każdym alkohol, kupowany przeze mnie, dobry, markowy. Zaczynałam coraz więcej dowiadywać się o jego życiu, o jego złej żonie, która go oszukuje, nagminnie randkuje przez internet z innymi, a na dodatek nie ma odwagi powiedzieć mu tego prosto w oczy. Opowiada, jak przez ostatni rok wytropił jej poczynania, jak bardzo ją kochał, jak ona to bardzo wykorzystała. Opowiada, jak bardzo mu żal dzieci, które przez jej fanaberie teraz będą tak cierpieć, bo on dojrzewa do odejścia na zawsze. Z podkreśleniem "na zawsze", bo on się nigdy nie wraca. Opowiada, jak bardzo ją kochał, jak wiele dla niej robił, jak stawał na uszach, aby zaspokoić wszystkie jej zachcianki. Poza tym opowiada też o całym swoim życiu, o miłości do matki, o swoim zmarłym dawno ojcu i bracie, o swoim umiłowaniu tradycji. A ja słucham i słucham i słucham. Współczuję coraz bardziej, coraz bardziej się zakochuję i zastanawiam się, jak takiego faceta można nie chcieć. Jego była żona  jest winna niemocy fizycznej, wyśmiewała go, wpędziła w tak wielki stres, że męskość sflaczała. Poza tym - nie ukrywał, że teraz więcej pije, bo życie mu się zawaliło, że prościej w alkoholowych oparach. No więc ja kolejną butelkę na spotkanie. I kolejną.


Jako, że zarabiałam świetnie wydatki nie stanowiły dla mnie problemu. Nie zauważałam tego nawet w domowym budżecie. Po niecałych dwóch miesiącach M wyprowadził się od żony. Zamieszkał u matki.  Byłam w siódmym niebie. Uwolnił się od cholernego babska, teraz będzie już tylko lepiej. Spotykaliśmy się bardzo często, głównie u mnie,  podlewając to alkoholem i seksem. Głównie opowiadał o tym, jak ta małpa go dręczyła. 
Ale były też rozmowy o życiu, nie myślcie, że nie. Zachwycał mnie swoją wiedzą, bystrością, inteligencją. Bacznie obserwował ludzi, miał niezwykle trafne spostrzeżenia odnośnie ludzi, których spotykał. O nowym życiu, o swoich oczekiwaniach względem tego życia myśleliśmy bardzo podobnie, prawie identycznie.
Zakochana już byłam tak bardzo, że nie liczyły się żadne zdroworozsądkowe podszepty intuicji. Zamieniłam mieszkanie na wielkie, do remontu w jego miejscowości. Zadłużyłam się na maksa, aby je wyremontować. Stać mnie było, a co.
Faktem jest, że pomagał w tym remoncie, bo robić prace domowe potrafi.
Uskrzydlona byłam. Idzie nowe. Weszłam w jego rodzinę, która przyjęła mnie z życzliwością. Szybko dostał rozwód. Zaprzyjaźniłam się z jego synem, dorosłym już wtedy. Zamieszkaliśmy razem. Wyjątki stanowiły piątkowe wieczory, kiedy zabierał do siebie córkę i spędzał ten czas u matki do soboty wieczór. Potem znów byliśmy razem.


Finansowy ciężar był wsparty na mnie. Ja z doskonałymi zarobkami, on biedactwo z długami po małżeństwie, z komornikiem na zarobkach. Przecież nie mogę wymagać, aby się dokładał. A skoro mam tyle kasy, to piwko codziennie, często też papieroski. Na ładniejsze ubrania też go nie stać, mnie tak. Więc nie może wyglądać gorzej ode mnie. W końcu to mój facet. Nigdy o nic nie prosił, ale brał, ile się dało.
Seks zajebisty. Niestety, ciągle bez prawidłowej erekcji. Ale nauczyłam się nad tym pracować. Skoro ma ciągle tak wiele kłopotów, to stres go zżera. A moją rolą jest, aby go rozładować. Bo skoro on tak świetnie radzi sobie z moim ciałem, to jestem mu to winna.
Nie, nie gniewam się, że M nie potrafi mówić o swoich uczuciach. Skoro raz powiedział mi, że mnie kocha, to tak jest i kropka. Skoro kilka razy powiedział mi, że jestem piękna, to jestem i już. Dwieście lat temu potrafił mówić o uczuciach, ale jakaś kobieta w latach młodzieńczych go zrujnowała emocjonalnie, oszukała i porzuciła. potem już nigdy nie otworzył się przed żadną tak naprawdę. Nie jestem w stanie tego zmienić i basta. OK, muszę zrozumieć. Muszę zrozumieć, że przytulanie, głaskanie, bliskość emocjonalna to nie jego bajka. Czułe słówka??? nie potrafi. Pisać potrafił, mówić nie.
Dobra, rozumiem. Ale chciałabym, aby było nam dobrze, jeszcze lepiej. Drogą do tego jest komunikacja. Chcę o tym rozmawiać, on nie. Twierdzi, że sam ma wady, więc nie będzie mi mówił o tym, co robię źle, bo mam tyle innych zalet, że te wady nie mają znaczenia. Sporo więc milczymy. Jeśli już rozmawiamy, to o jego byłej. O tym, co robi teraz źle, głupio. O tym, jak on to jej pokaże, jak się odgryzie, jak załatwi wszystkie sprawy zgodnie z prawem / chodziło o podział majątku/. Nic nie robi w tym kierunku, ale mówić o tym uwielbia. I oceniać innych / nie mnie/. Z biegiem czasu odkrywam, że M w swoim mniemaniu ma zawsze rację, że tylko jego prawda jest prawdziwa.
Ale jest fajnie. Są pieniądze, podkreślam często, że to nasze pieniądze, nie tylko moje. Niech wie, że nasze. Kupujemy samochód, dla niego. Twierdzi, że jak będzie miał samochód, będzie mniej pił. Pije tyle samo, ale auto jest. Ja mam u boku faceta, nie jestem sama, mam się o kogo starać, mam kogo kochać, mam komu kupować prezenty. To, że ja ich nie dostaję jest trochę bolesne, ale trudno. Wiem,że nie ma kasy, nie mogę przecież tego wymagać. Wiem, ze musi codziennie wypić 4 mocne piwa i mieć paczkę fajek, to jest przecież najważniejsze. Jeszcze często mu dokupuję, bo ma za mało. Awantur żadnych nie robi, w niczym nie ubliża. Jest ! i To najważniejsze.
Do kina-nie, do teatru-nie, kiedyś kupiłam bilety do opery- zmęczony był, bilety przepadły. A tam, nieważne, to w końcu moja kasa była, a mam jej sporo. Ważne, aby odpoczął.
Po dwóch latach takiej "sielanki" zachorowałam. Jedna operacja, druga. Przecieram oczy ze zdziwenia. On ciągle jest, nie zostawił mnie. Jaki on kochany, moje szczęście. No to jak tu nie rozumieć biedactwa. Kupuję dalej piwko, fajeczki. Muszę czymś wynagrodzić brak mojej mega  sprawności seksualnej, mniejszą ochotę na seks, to,ze się nieco zaniedbałam. Właściwie jest nawet lepiej, niż było. Nie mam bowiem ochoty na rozmowy. W zasadzie, to po co rozmawiać, przecież kochamy się bez słów, słowa są zbędne.
Ale tracę pracę, pieniędzy nagle jest bardzo mało. Zaczynają się długi. No, ale od czego mam u boku supermana. Kochanie, proszę dokładaj się, choć po 200 zł. Czuję się zawstydzona, że o to proszę. Ale spotykam się ze zrozumieniem. Oki, postaram się. Wpadają mi jakieś bony żywnościowe co jakiś czas. Matko, jak ja się cieszę. Tylko już prawie wcale nie rozmawiamy. Kiedy próbuję - z drugiej strony mur. A potrzebuję tylko słownego wsparcia, abym się nie martwiła, że będzie dobrze, że na pewno damy sobie radę. Mur, piwo, wszechobecny zapach alkoholu, marazm.


Poddanie się nie leży w mojej naturze.
Szukam ratunku w pracy online i pomału zaczyna się udawać. Spędzam coraz więcej czasu w internecie, poznaję ludzi, którzy również w ten sposób zarabiają, którzy nie zapijają smutków, tylko szukają rozwiązań.
I to był początek końca. 
Dwa miesiące temu, w pewien poniedziałkowy wieczór M wypijając kolejne piwo z całym spokojem spojrzał mi głęboko w oczy mówiąc :"przeszło mi. Nie mogę być z Tobą z litości. To koniec. Wiesz, że się nie wracam".
Osłupiałam, rozwyłam się, jak zarzynane zwierzę. Błagałam,aby nie odchodził. Tak bardzo go kocham, co on robi. Teraz, kiedy tak mi trudno, kiedy tak bardzo go potrzebuję. Usłyszałam jeszcze, że to, co powiedział, to z szacunku do mnie najdelikatniej, jak potrafił, bo moje wady by mnie chyba zabiły. Jakie wady do cholery??? jak chciałam rozmawiać o tym, co nie pasuje, to te moje wady nie były ważne, bo zalet było więcej. I co jeszcze usłyszałam??? Że teraz, szukając postawi poprzeczkę znacznie wyżej.


Matko, rzygałam, jak kot. Żółcią. Zapomniałam, co to sen. Ale dni mijały, zaczęłam pomału dochodzic do siebie. Na jednym z portali randkowych znalazłam jego profil - "mieszanka zalet i wad, niekoniecznie po rowno", tak, jak kiedyś. Biedna kolejna istota, która się złapie.
Minęło półtora miesiąca. Instalacja elektryczna, którą on osobiście, jako elektryk popełnił w tym mieszkaniu musiała zostać naprawiona. I zrobić to musiał on. Zadzwoniłam. Tak, przyjdzie, zrobi.
Przyszedł, zrobił. Ba, usłyszałam, że zadna z jego nowych "łapanek" nawet mi do pięt nie dorasta. Nic dziwnego, pomyślałam. Ale- jak sądziłam - już bez emocji.
I usłyszałam coś, co po raz kolejny postawiło moje życie na głowie. Czy zgodzę się na niezobowiązujący seks? Przecież było nam tak fajnie w tym temacie, znamy się, wiemy, jak się zaspokoić.
Pomyślałam sobie, że daje mi do reki fantastyczne oręże. Ja skorzystam, bo będę zaspokojona, będę go widywać, to moje kochanie,  a w odpowiednim momencie pojadę po nim, jak po burej kobyle. Zniszczę, zrujnuję go psychicznie. Tak, jak on mnie.
No to daję mu ten seks. W najlepszym wydaniu, na jaki mnie stać, a stać mnie na wiele. Zapewne nigdy wcześniej, ani nigdy potem tego mieć nie będzie. Jestem mega seksowna, pachnąca i podniecona / tak, prawdziwie podniecona/. Mam poczucie, że jestem dziwką, ale tak do końca mi to nie przeszkadza.
Sobota, kolejny upojny wieczór i mój-nie mój pan opowiada mi, jak spotyka się z kobitkami, jak nie potrafią zareagować na jego pytanie "czy lubisz miłość francuską", jak sa prostackie lub po prostu proste. Ja to umiałam reagować, one nie. Poza tym, jakie to fajne, że go zaspakajam. Dzięki temu on ma spokojniejszy umysł na spotkaniach z tymi nowymi zdobyczami, bo nie koncentruje się na seksie, tylko na realnej ocenie tego, z kim ma do czynienia. Więc dokąd to będzie konieczne, to taki układ jest super. Niezobowiązujący, zdrowy. Jak sytuacja ulegnie zmianie, to zapewne powiadomi mnie o tym, bo on uczciwy jest. Nie, no oczywiście już dawno mnie nie kocha, ale seks ze mną był najlepszy ze wszystkich i w zasadzie grzechem byłoby tego nie wykorzystać za obopólną zgodą. Zresztą wszystko idzie zgodnie z planem.
Z jakim ku.... planem??? W jaką grę ja gram? Co ja robię? 
Chyba kocham bandytę dalej niestety. Chyba kocham tą iluzję, w którą się sama wpakowałam. Jestem szmatą, która dla kilku podniecających chwil dała się upodlić na maksa.
Może muszę być szmatą, aby w ogóle żyć???
Tak bardzo pragnę być kochaną, że płacę za to ogromną cenę.
Tak bardzo chciałabym, aby on cierpiał tak samo, jak ja cierpię.
Tak bardzo chciałabym, aby wpisał się w mój scenariusz, aby był taki, jakiego go sobie stworzyłam w wyobraźni.
Teraz nie wiem, co robić.
Ale wiem, że to, co czytałam na blogu jest i moim udziałem. 


*******************


ZAJE FAJKOWSKA


Chcecie bajki? Oto Zaje - bajka na dziś:

Dawno, dawno.....
(no dobra, ze 40 wiosen) temu.....

.... w  Dzikim Kraju urodziłam się ja, bo innego wyjścia nie miałam.
Obawiam się, że lekko rodziców - zwłaszcza matkę - zaskoczyłam, gdyż syna sobie powić życzyła.
No cóż - zonk na wstępie, CÓRKA.
Dzieckiem - dziewczynką zwłaszcza (bo grzeczne dziewczynki są ogólnie lubiane) - raczej grzecznym byłam.
Słowa z gatunku uprzejmych zgodnie z życzeniem rodziców wszem i wobec głosiłam.
Do szkoły chodziłam, baaaaaardzo dobrze się uczyłam.
W liceum se odpuściłam, orłem być przestałam.
Ale żem grzeczną i posłuszną była - wstydu rodzinie nie dostarczyłam.
Na studia się udałam, gdyż rodzina od kolebki mnie to skutecznie do makówki wbiła, że uczyć się trzeba i studia skończyć też.
Za mąż - jak należy i zgodnie ze zwyczajem Dzikiego Kraju - wyszłam, Dziecię swe powiłam (bez życzeń co do płci - żeby jasne było).

Będąc dobrze wychowaną (właściwie, stosownie i zgodnie ze wzorcami panującymi i obowiązującymi przykładne kobiety w Dzikim Kraju), dbałam o wszystkich i o wszystko: o dziecko, męża, rodziców, rodzinę, psa, dom, samochód.... no słowem: chciałam mieć dobre, spokojne, przykładne życie. Lata świetlne ( nie mylić ze świetnymi -choć takimi mi się WÓWCZAS jawiły) minęły zanim mnie OŚWIECIŁO. Całkiem niedawno to było, wiosen temu ze trzy.

Na czas jakiś Pan Mój i Władca wyjechał (przyczyny pominę - nie są istotne dla opowieści).
I teraz się zaczęło: niema GO! Zostałam SAMA z Dziecięciem i.... NIC! Normalnie nic się strasznego nie wydarzyło. Nie pojawiły się żadne złe smoki ani wiedźmy, ani czarownice, czy choćby źli ludzie.... zapanował w Dzikim Kraju dziwny (wówczas DLA MNIE) stan. Nie potrafiłam go określić, nazwać... COŚ jednak było na rzeczy: było INACZEJ. Inaczej niż do tej pory się czułam. Nie żeby zaraz nieswojo czy coś. No inaczej. Po prostu. Jednakże nie dawało mi to spokoju. Zaczęłam - kierowana CZYMŚ - szukać. Najpierw powoli, jak żółw ociężale.... (znamy, znamy) jedna książka, druga, no ok, trzecią też dam radę. O kurde: książki czytam. Znów? Jak KIEDYŚ? To tak można? Dawaj, szukać, grzebać, wykopywać. Rozmowy z Przyjaciółką, taką od serca... i smutek, i żal ... i załamanie, że o tsssso chodzi? że TO? że  MNIE? że JAK?

Luby wraca, a ja JUŻ wiem więcej. Już nie ma ( do mnie): a  zrób/a załatw/a obudź/a zorganizuj/ aaaaa to-tamto-owamto; TY zrób - nie ja ( w sensie nie luby, ino ja - sługa); już dosyć, już basta - mam chęć...... CO? JA mam chęć? zaraz, zaraz....  na co? Wiem! przede wszystkim mam chęć na SPOKÓJ!!! na WZAJEMNOŚĆ, na PARTNERSTWO, na to, żeby BYĆ razem, a nie każdy ch.... na swój strój;  w myśl zasady: co twoje to moje, ale co moje to nie rusz. Dotarło do mnie, że luby może - ja nie. ON mógł i nadal może: szkolić się, wyjeżdżać, mieć hobby, doszkalać się, odpoczywać, podnosić kwalifikacje, nie interesować się dzieckiem/domem/samochodem/psem/itp. Ja  MUSZĘ, bo... tak mają FSZYSTKIE kobiety i ŻADNA  z tego ceregieli nie robi. To przecież JA mam problem, NIE on. No bo jakże to tak: Prześwietny i Najznamienitszy  z książąt Dzikiego Kraju niby niedoskonały? nieeeee, to nieee tooooo, to ONA! Bo to zła kobieta była......
I czytam, i gnam już i pędzę. Po drodze mijam: rozmowy z rodzicami, którzy twierdzą, że widzieli, że dobrze nie jest ale wtrącać się nie chcieli i że mnie rozumieją ; po tygodniu zostaję zrąbana, że przecież dobry bo: nie pije, nie bije, na dziwki nie chodzi, pieniądze do domu przynosi, a Książąt na białym koniu w Dzikim Kraju brak i nikt mnie na rękach nosić nie będzie itp.; 2x próbę odejścia - moją; 1x propozycję wyprowadzenia się - jego; terapię: swoją, małżeńską (wyszło, że mam psychofaga), rodzinną (Dziecię inteligentne - ciekawe po kim? nie do końca ślepe, pomimo wady wzroku - to za matką; tylko nędzne istoty mają wady wzroku/słuchu czy też inne przypadłości zdarzające się ZWYKŁYM mieszkańcom , a nie pasujące do wizji Rodziny Królewskiej Dzikiego Kraju); prośbę o kolejną szansę (którą, kurwa grzecznie pytam??!!!) i wciąż pędzę i chcę więcej i wyżej i FOGLE chcę INACZEJ niż do tej pory.
Ja już wiem, że JA CHCĘ, że JESTEM, że ŻYJĘ. Oooo tak, żyję. Mało tego: oddycham i mam tego świadomość. Pełną piersią oddycham i żyję prawie pełnią życia. Wiem, że prawie robi duuużą różnice, ale nie w tym przypadku. Trza się jedynie dostosować do pełnej wentylacji - okres adaptacyjny trwa.
Poza tym nikt nie jest doskonała - JA też nie muszę być.

Przerobiłam, że muszę, że powinnam, bo to/tamto/siamto/śmo/i owamto. Gówno prawda!! Jedyne co muszę to oddychac i kiedyś umrzeć. Reszta jest bądź wolą Kogoś/Czegoś czuwającego nade mną, a na co JA nie mam wpływu, bądź MOIM wyborem. Za resztę zapłacę kartą.
Przerobiłam, że jestem nie taka, że nie tak robię, że źle robię, że ... pieprzone pierdyliony "powodów", które zdaniem INNYCH mnie obowiązywać powinny. Trzecia prawda!
Przerobiłam, że "normalny" dom miałam, a jednak coś było nie halo - i to nie ze mną.
Przerobiłam, że zasługuję na wszystko co dla mnie najlepsze TYLKO dlatego, że jestem.
Przerobiłam sama ze sobą swoje dotychczasowe życie i :
Dziś..... wiem, że to co się do tej pory wydarzyło nie jest moją winą; było - minęło - należy wyciągnąć SAMEMU wnioski i iść dalej PO SWOJEMU.
Dziś....  wiem, że to co ja zrobię/powiem/pomyślę jest TYLKO i wyłącznie MOJĄ sprawą. Reszta to gniot.
Dziś....  wiem, że SAMA dam sobie radę, że NIKT mi niczego nie zabierze: ani Dziecka, ani wykształcenia, ani tego wszystkiego czego NIE POZWOLĘ sobie zabrać.
Dziś.... odnalazłam SIEBIE, wiem czego JA chcę i jak do tego dojść/osiągnąć.
Dziś ..... wiem, że zdanie innych jest ICH zdaniem, które mogę wysłuchać, a niekoniecznie stosować - całemu światu nie dogodzę.
Dziś.... nie odeszłam; nie zostawiłam; jesteśmy razem. Miał iść na SWOJĄ terapię - nie poszedł; pracuje nad sobą sam....... ze skutkiem pozytywnym.
Dziś.....  jestem ZAJE FAJOWSKĄ Kobitą. I dobrze mi z tym ;-))))))

Głowa do góry, pierś - niezależnie od gabarytu - do przodu, pośladki ściągnięte i........... prędkość światła i dźwięku może z moim popierdalaniem do przodu współzawodniczyć.

*******************************************

 VENICE

Oszukana?? 
Przed ośmioma laty mój facet miał problemy psychiczne i próbę samobójczą. Niestety, nie leczył się i nikt nie postawił mu wtedy właściwej diagnozy. Potem poznał mnie i wszystkie objawy ustąpiły Mu. Dlatego też uznał, że nie ma potrzeby mi o tym mówić. I tak przez ostatnie 6 lat żyłam w zupełnej nieświadomości, szczęśliwa, planująca z nim resztę Życia, dająca mu całą siebie, aż do stycznia tego roku, kiedy objawy powróciły. Totalny hardcore! Pilnowanie Go dzień i noc, żeby sobie nic nie zrobił, ciągłe rozmowy o tym dlaczego to wróciło, dlaczego tak się stało, choć nie wiadomo co się stało, tłumaczenie, żeby nie żył przeszłością, że czasu się nie cofnie itp., itd. No, ale teraz zmuszony przeze mnie udał się do psychiatry i psychologa, gdzie stwierdzono, że ma zaburzenia osobowości zależnej mieszanej czyli wszystkiego po trochę. Lekarz i psycholog radzili mi, żebym zastanowiła się nad przyszłością tego związku, bo on nie nadaje się na życiowego partnera, a przez ten okres 6 lat, w którym z nim byłam nie był sobą. Udawał osobę, którą chciałby być. W czasie trwania naszego związku nie miał żadnych większych problemów, większego stresu, dlatego mu się to udawało. Ale niestety nadszedł w końcu stres i kłopoty i on tego nie wytrzymał. Bardzo go wspomagałam w leczeniu. Pomimo tego, że mnie oszukał, chciałam z nim być. Nie przyjmowałam do wiadomości opinii lekarzy, wierzyłam, że taki stan potrwa krótko i będzie jak dawniej. później powiedział mi, że mnie zdradził w 2 roku naszego związku (oczywiście to był nic nie znaczący epizod, był pijany ?!). Nad tym przeszłam też do porządku dziennego, przynajmniej tak mi się wydawało. Niedawno wszystko we mnie pękło. Nie miałam siły już walczyć o niego i nasz związek. Opinie lekarzy sprawdziły się. On taki jest, taka osobowość. Postanowiłam zakończyć nasz związek. Pani psycholog poradziła mi separację, żebym zdystansowała się do wszystkiego i była pewna, że tego właśnie chcę. Jak mu o tym powiedziałam wpadł w histerię. Zaczął błagać, żebym go nie zostawiała, że on nie może beze mnie żyć, że jestem miłością jego życia, że się zabije, no i kilka dni temu zrobił to. Nałykał się tabletek. Na szczęście odratowano Go. Po tej próbie samobójczej rozmawiałam z Nim, pytałam dlaczego to zrobił. Odpowiedział, że dlatego że mnie kocha i nie wyobraża sobie życia beze mnie. Jego rodzina obwinia mnie o to, że to zrobił. Ale to nie moja wina. On cały czas myślał o tym po powrocie objawów swojej choroby, to jego druga próba samobójcza. Teraz kilka dni nie widziałam Go, cały czas mam dylemat czy wrócić do niego, czy skazywać się na ciągły niepokój o jego życie. Ja Go nadal kocham zdałam sobie z tego sprawę jak Go teraz nie widzę, ale takiego jaki był przez te 6 lat związku, a nie ostatnie pół roku, ta ciągła obawa o niego, ciągły stres, napięcie psychiczne. Bo w ogóle jak będzie wyglądać moje życie, chcę mieć dziecko, szczęśliwy dom. A czy to jest możliwe z osobą z zaburzoną aż tak osobowością??? czy skazywać się na takie życie??? czy ktoś może mi powiedzieć co mam robić???

************************************
NA HUŚTAWCE JEGO NASTROJÓW - Nadja


Witam,

Mam taki zwyczaj nie sugerować się nigdy przebiegiem historii u innych osób, ponieważ każdy człowiek, istota jest niepowtarzalna co czyni nasze zakręty życiowe również odmiennymi, choć niewątpliwie często aspektowo podobnymi. Z pozoru wydać się może, że sposób odbierania swojej aktualnej sytuacji może nie być obiektywny, ale z drugiej zaś strony mogę nie brać wszystkiego pod uwagę a Wy mi na coś otworzycie oczy.
Jakieś półtora roku temu związałam się z mężczyzną, który ma 6-letniego syna z poprzedniego związku. Bardzo szybko ze sobą zamieszkaliśmy ale nie przeszkadzało mi to, bo i tak mieszkałam sama, a on był godny zaufania choćby na podstawie tego, że kiedy byłam w szpitalu miałam go na każde zawołanie, szybko tez powierzył mi wszystkie swoje finanse.  Poza tym wspólne zamieszkanie miało też rolę próbki znoszenia swoich codziennych nawyków i wad. Jaka ja jestem? Uśmiechnięta, radosna, czasem szalona i spontaniczna, bardzo rozgadana i otwarta, wychowałam się w zdrowym relacyjnie domu i do czasu kiedy nie poznałam mojego partnera utrzymywałam ciepłe przyjazne relacje z rodziną...już takie nie są. Im wszystkim od samego początku coś w nim nie pasowało, ja tłumaczyłam że go nie znają...ale szczerze powiedziawszy ich pierwsze spotkania nie wypadły najlepiej, oburzał się jak ktoś powiedział coś co mu nie pasowało. Mam pracę którą lubię i w porządku współpracowników. Uważam się za osobę asertywną a czasem pyskatą, kiedy jestem zmuszona ostrzej bronić swoich praw. Lubię dbać o swój wizerunek, wygląd z racji chociażby funkcji jaką mam w pracy ale też dla własnej satysfakcji. Lubię seks i mam temperament. Bywam nierozgarnięta bałaganiarą i czasem w spontaniczności palnę jakieś głupstwo, ale generalnie lubię siebie i akceptuję.
On zaś jest taki: pewny siebie, świadom swojej atrakcyjności (brak mu dystansu) bardzo odpowiedzialny, czasem zbytnio umartwiający się o przyszłość, pesymista (z czym regularnie walczę) ma świetną relację ze swoim dzieckiem, pomaga mi w domu, nie szczędzi miłych słów, gestów a już na pewno nie pieniędzy, dużo pracuje, żeby niczego mi i jego dziecku nie brakowało, za moją zachętą i motywacją realizuje w końcu swoje marzenia, które od dawna odkładał na bok, generalnie widać, że jest szczęśliwy. Wrażliwy na krzywdę ludzką, zwłaszcza w stosunku do dzieci i zwierząt. W sprawach seksu ogień więc dogadujemy się idealnie. Podziwia mnie,  chwali i lubi spędzać ze mną czas. Jest bardzo męski, opiekuńczy i troskliwy. Czasem jednak jest gwałtowny, chamski, wredny, jakby druga osobowość w nim się odzywała....nie ten człowiek: i tu pojawiała się przemoc....zdarzyły mu się wyzwiska w moją stronę poniżenia, naśmiewanie się, czasem siniaki, popchnięcia a może ze dwa razy mnie podduszał i uderzył w twarz...dlatego, że chciałam od niego uciec. Kiedyś mu oddałam, a raz sama go zaatakowałam kiedy naładowana byłam mnóstwem negatywnych emocji. Co jest ciekawe po tym półtora roku znajomości i wspólnego mieszkania miałam ochotę wiele razy odejść, ale on obiecywał zmiany i prosił bym dostrzegła tą lepszą jego stronę. Oczywiście było cudownie...ale zawsze nadchodził ten dzień, w którym coś mu odwalało i byle co go rozdrażniało....wybaczałam wiele, doceniał to, dużo o tym rozmawialiśmy, nieraz płakał i dołował się po swoich wybrykach przez kilka dni. Próbowałam w tym wyczaić manipulację...ale nie wyglądało na taką. Dochodzą też takie sytuacje, że jak się spóźnię w umówione miejsce nie z mojego powodu, na przykład szef mnie przytrzyma w pracy jeszcze 10 minut przed wyjściem, to mam wielką awanturę i foch na całego...uważa się za "pępek świata" czasami. jak gdzieś chcę pojechać bez niego, tłumacząc że to babskie pogaduchy to kolejny powód do awantury...bo przecież on mnie wszędzie ze sobą zabiera.
Wiem wiem dobrze wiem że to przemoc, nie potrafię zakończyć związku ponieważ cały czas też pamiętam co w nim jest dobre i choć czuje że mogłabym być z kimś innym szczęśliwsza nie potrafię się od niego uwolnić. Kocham Go. Brakuje mi przyjaciół i rodziny...on do nich nie pasuje, bo czepia się słówek i we wszystkim doszukuje się negatywnych intencji. Wiem skąd źródło jego zachowania, przeżył ciężką traumę w dzieciństwie, która mocno odbiła się na jego poczuciu wartości, wiem też że bardzo dużo zmienił na lepsze w stosunku do jego przeszłości, więc potrafi wyciągać wnioski. zastanawiam się tylko czy to czasem nie toksyczny związek skoro miały miejsce takie zagrania....??

*********************************** 
Przodem do przodu
czterdziestka.plus.


 Ucieczka kojarzy się zazwyczaj z dwoma słowami: „z” i „od”. Można więc uciekać z miejsca przestępstwa albo z domu. Można od trosk albo od kogoś. Czymś zupełnie innym jest więc uciekanie „do”. Jeśli do przodu to, moim zdaniem, w całkiem niezłym kierunku. Ten „przód” to przecież coś przede mną, czyli nie oglądam się już a patrzę na to, co widzę przed sobą. Czasem odnoszę wrażenie, że ludzie idąc przez życie idą tyłem do przodu wciąż wpatrzeni w przeszłość. To wygląda mniej więcej tak, jakby się tyłkiem pchało pług. Czy można wtedy porządnie zaorać pole? Czy w ogóle uda się zaorać? Pole naszego życia bywa rozległe, czasem zachwaszczone, kamieniste, podmokłe. Wymaga troski, pracy, nieustannej uwagi i gotowości do zmierzenia się z pojawiającym się nagle problemem. Chciałoby się inaczej, ale inaczej się nie da. To, o co potykają się nasze stopy, o co zahaczamy pługiem, w czym grzęźniemy nieraz po kolana albo głębiej nie jest spełnieniem naszych marzeń i pragnień. Boli, gniecie, trzyma i iść dalej nie pozwala albo utrudnia. Ciężko, ale iść trzeba. Do przodu, bo gdzie niby? Kierunek dobry. Ważny też cel. Bez niego można iść do przodu, ale właściwie nie bardzo wiadomo dokąd nas to wędrowanie zaprowadzi. Cel. Do tego głównego prowadzą pośrednie. Muszą być, bo inaczej głównego nie osiągniemy zmęczeni zbyt długą wędrówką. Kiedy je po drodze odhaczamy to tak jakbyśmy w grze komputerowej brali pakiety z dodatkowymi siłami. Plecy same się prostują, oczy zapominają wbijać się w ziemię a nogi niosą szybko, lekko, pewnie. A to, co za nami to już zaorane. Niech takie zostanie. Nie wszystko, co stanowi przeszłość jest dobrym wspomnieniem, nie wszystko powinno się zdarzyć. Jednak się zdarzyło. Fakt. Nie da się zapomnieć, ale można nie wpatrywać się w to nieustannie, bo wtedy pchamy pług tyłem do… gdzieś. Myślę, że nie tyle „co nas nie zabije, to nas wzmocni”, ile raczej „nie pozwolę, by mnie zabiło i niech mnie wzmocni”. Siła jest w nas. W każdej z nas.

Przeczołgana przez życie 40+

**************************

LILIUM


Witajcie, jestem od niedawna na Waszej stronie….nie wiele o sobie napisałam. Jedynie, że tkwię właśnie w związku który czuję wcale mnie nie uszczęśliwia.

Myślałam o Was cały weekend….o kobietach takich jak ja…które podobnie mają, miały i doświadczyły tych złych emocji ….piszecie różnie ale puenta u każdej jest jedna…na końcu jest lepiej o wiele lepiej…tylko trzeba się odważyć…nie mazać się…..

Jeśli pozwolicie chciałabym podzielić się z Wami swoim życiem…może Wy dojrzycie dlaczego tak uparcie tkwię w związku, który w dalszej części opiszę.

Przepraszam z góry za może zbyt rozwlekłe pisanie ….może będzie to chaotyczne…ale adekwatne do wszystkiego co przeżyłam.



We wrześniu skończę 41 lat.

Pierwsze chwile swojego życia pamiętam jak mieszkałam ze swoją Mamą w baraku pracowniczym….a mój Tata przychodził wyłamywał drzwi i zabierał mnie do „cioci” następnie Mama przychodziła i odbierała mnie. Pamiętam ze zawsze płakałam i bałam się że Mama przyjdzie i będzie smutna że mnie niema.

I tak do 2 latek gdy to 400km dalej zabrała mnie Babcia. Wersje tego jak to się stało znam różne….a to że Mama mnie przywiozła a to że mnie zostawiła ojcu i on kazał mnie zabrać. Nie ważne….wylądowałam u Babci. Tam byłam 8 lat. Od tamtej chwili nie pamiętam abym widziała ojca ( jako nastolatce później powiedziano mi że nie żyje). Jeśli chodzi o Mamę pamiętam że od pewnego wieku…chyba już szkolnego zabierała mnie do siebie na ferie…wakacje.

Było tak ze wszystko mi się plątało do Mamy –Babciu mówiłam do Babci –Mamo.

Po komunii…Mama zabrała mnie do siebie – przeżywałam strasznie- płakałam…

Mama wiecznie surowa…nie rozmawiała ze mną…mało co…przynieś …wynieś….bałam się jej….potrafiła wieszakiem sprawić mi manto jak sobie na to zasłużyłam…ale ja ją kochałam (i kocham) wiecznie chciałam jej udowodnić że może być dumna ze mnie….chciałam by mnie kochała.
Te relacje nigdy jednak się nie zmieniły – pozostała zawsze surowa.
Więc…młoda ufna szukałam miłości …gdzie? Najpierw molestowana przez wujka który to mówił mi jaka to jestem wspaniała i że to nic takiego…chce mnie tylko podziwiać (byłam dzieckiem!)Później jako nastolatka uciekłam w ramionach jakiegoś ochotnika…niestety początek był fatalny bo padłam ofiara gwałtu…wstyd mi było …bo to był ktoś komu ufałam….nikt o tym nie wiedział (Mama dowiedziała się po 30 latach)
Z Mamą zmieniałyśmy miejsca zamieszkania więc moje środowisko ciągle się zmieniało…
W końcu zakochałam się w swojej miłości z podstawówki…był ślub….
Pierwszy ślub – niestety mąż okazał się mało odpowiedzialny, nie stroniący od alkoholu i do tego miał Mamusię która wiecznie go chroniła… Związek przetrwał około 5 lat. Była już dwójka dzieci.
…i oprócz dzieci nie miałam nikogo, byłam sama. Mama mieszkała poza krajem a ja wylądowałam w domu dla samotnych matek.
Po trzech latach ponownie wyszłam za mąż…myślałam, że będzie ok.- ale nie wyszło. Facet za bardzo był pod wpływem matki….a matka mnie nie akceptowała za bardzo.
I mąż poszedł do sąsiadki szukać radości.
Załamałam się. Nie chciało mi się żyć. Nie zapomnę tego uczucia….na przemian miałam ochotę krzyczeć/wyć by za moment zastanawiać się czy by wyskoczyć przez okno…..kurczowo trzymając się kołdry….prosiłam Boga by mi pomógł….i wtedy na mojej drodze staną Piotr….on mi pomógł poszłam na terapię….pokochał mnie…ale ja nie nadążałam za nim …byłam zmęczona psychicznie a on miał plan na każdy dzień….jakoś to się toczyło…..do chwili gdy nie poznałam mojego dzisiejszego „kawalera” – taka mała fucha miałam mu prowadzić księgowość. Mężczyzna małomówny, surowy….niedostępny….. Ściął mnie z nóg….
Rozeszłam się z Piotrem.
I zaczęłam spotykać się z Panem tajemnicą.

Na początku ukrywał mnie przed światem. Później stopniowo życie narzucało sytuacje że rodzina…i znajomi poznali mnie.
Zakochałam się bez pamięci. Myślałam że to Raj. W dalszej części dowiedziałam się że jest bardzo zamożny…czego w ogóle nie podejrzewałam. Ok., przegryzłam to choć tacy to są za pewni siebie-zawsze takie miałam zdanie.
Jakoś to się układało. Ja, jeździłam do niego bo u niego o wiele wygodniejsze warunki no i u mnie nastoletnie dzieci.
I tak 1,5 roku aż nie wpadka jego z smsem od jakiejś kobiety ….szybko dowiedziałam się od kogo…zaczęłam z nim rozmawiać on zapewniał ze to ona jak nawiedzona za nim biega…ok…może i tak ale on do niej wydzwaniał też…..pomagał jej finansowo…a na koniec przeczytałam emaila (był otwarty) do niej ze nie wiedział ze tak ciężko będzie ze mną to zakończyć……COOOO? …od razu do niego poszłam i powiedziałam mu o mojej lekturze. Zdenerwował się. Ja kulturalnie powiedziałam że zjemy kolacje i ja się spakuje….już łatwiej mieć nie może skoro to takie trudne dla niego…..On zapewniał że tylko ją tak ściemniał bo kiedyś przede mną byli razem i teraz mu jakoś tak głupio.
…Boże i co robić….kocham faceta a on mi tu takie historie robi….co robić?
Przytula…mówi „myślisz, że zamieniłbym Ciebie na nią?”…wiem ze mnie coś czaruje…ale ulegam…..myślę sobie zobaczę.
 …i znowu telefony, smsy…on skrzętnie pilnuje ale co nieco wpada w moje ręce. Z nią problem bo ona ma jakiegoś byłego męża mafiozę który kiedyś mojemu auto spalił (stara historia) wiec skrzętnie ukrywają znajomość.
Nie pamiętam co to było ale byłam już spakowana i stałam w drzwiach gotowa jak nigdy odejść….i znowu mnie zatrzymał.

…ona wyjechała do Niemiec…pomógł jej w tym….nie wiem teraz aktualnie gdzie jest bo straciła tam pracę …może wróciła….cisza…..może mają kontakt nie wiem…..nic mi nie mówi…..
Wiem powinno mnie to nie obchodzić….jesteśmy już prawie 4 lata….gotuję, sprzątam….kocham się z nim….nawet kolczyki sobie zrobiłam dla niego w miejscu intymnym i na piersiach…wszystko dla niego…a on…nie mam nawet półki na rzeczy swoje (leżą na sofie)…nie mam kluczy do domu…..zwleka z dorabianiem…i ogólnie czuję ze jestem to jestem a jak mnie nie ma to przypomina sobie wieczorem.

Jeszcze wspomnę, że regularnie ogląda filmy porno….rozmawiałam z nim na ten temat…mówi że tak z ciekawości ale on ogląda codziennie po parę godzin….nie wiem co o tym myśleć….ukrywa to przede mną…. Gdyby chociaż widać było że traktuje mnie poważnie a on żyje swoim życiem ja jestem jak dodatek…….i nie wiem co robić.
Powinnam odejść? Czy nie? Ciągnie mnie do niego ale chwilami już nie mogę…..płacze po kątach bo bolą mnie zwykłe sprawy.

Myślałam by mu to wszystko napisać….bo rozmawiać nie mogę …zaraz bym się rozpłakała….żal mi samej siebie…

Wybaczcie, że tak dużo napisałam…może ktoś to przeczyta…..i zrozumie mnie….bo ja sama siebie nie rozumiem.
Zmarnowałam swoje życie….
Brak mi energii do zmian…skąd ją wziąć.
Gdy nie jestem z nim…chce mi się w domu ciągle spać…..nie chce mi się nigdzie chodzić…spotykać….i to najgorsze…..nie mam siły…..czuję się samotna.

Wiem, powinnam przestać biadolić….ale to wszystko jest silniejsze….staram się….szukam drogi…..ale idzie mi to fatalnie.

;-(

******************************

Muffin

02.08.2012

Witam Was wszystkie bardzo serdecznie. Trafiłam na Wasz blog mniej więcej 2 miesiące temu kiedy szukałam odpowiedzi na pytanie czy związek z socjopatą może być szczęśliwy ( swoją drogą chyba bardziej idiotycznego pytania nie mogłam wtedy wymyśleć) Nie jestem dobra w pisaniu, więc nie spodziewajcie się jakiejś rewelacyjnej historii bo bestseller to na pewno nie jest.

Fizycznie uciekłam pod koniec lutego, emocjonalnie cały czas w tym tkwię. Nie do końca potrafię znaleźć odpowiedź na pytanie dlaczego nie mogę uwolnić się od tego w stu procentach. Czy to za mała determinacja z mojej strony, brak sił, czy może trudność w zlokalizowaniu powodu dlaczego w ogóle pozwoliłam, aby ktoś mnie traktował w tak podły sposób.
                Wychowałam się w domu pełnym miłości i radość. Miałam naprawdę szczęśliwe dzieciństwo, nie czuję, aby brakowało mi czegokolwiek z mojego rodzinnego domu. Z mamą jestem bardzo zżyta, jest moją najlepszą przyjaciółką, jeżeli chodzi o kontakty z tatą to są one poprawne. Absolutnie nie czuję, abym wyniosła z domu deficyt miłości, poczucia własnej wartości czy bezpieczeństwa.
                Byłam z mężczyzną, który mnie wykorzystywał, myślę, że wykorzystywał moją nadmierną wiarę w ludzi. Zostałam zdradzona, byłam szantażowana emocjonalnie, bałam się, że on może mnie zostawić a ja sobie bez niego nie poradzę. Przepraszałam za rzeczy, za które wcale nie czułam się winna, bo w głębi serca wiedziałam, że to ja ma rację, ale robiłam to ze strachu. Wizja, że mogę go stracić paraliżowała mnie przed bronieniem własnego zdania. Takie emocjonalne huśtawki trwały cztery lata. Rozchodziliśmy się nie raz. Zawsze to on mnie zostawiał. Mówił, że zasługuje na coś lepszego, stać go na bardziej wartościową dziewczynę, która da mu prawdziwe szczęście. Kłamstwo było jego drugą naturą. Był w tym mistrzowski. Późno odkryłam jego oszustwa i nawet po pokazaniu mu dowodów na jego kłamstwa on wszystkiego się wypierał. Doszperałam się do rzeczy, które naprawdę mnie zraniły. A najbardziej zraniły mnie jego słowa, które napisał do swojej „przyjaciółki” „ jestem z nią tylko z rozsądku, nic do nie czuję”. Kiedy mu o tym powiedziałam, a nawet pokazałam print screena z jego własnymi słowami wypierał się, że on nigdy w życiu nie napisałby czegoś takiego i  na pewno ktoś go wrabia.  Wypierał się zdrady, tego, że był w drugim związku równocześnie jak byliśmy ze sobą razem. Spotkałam się z tą kobietą. Potwierdziła tylko moje przypuszczenia, że jest to socjopata w krwi i kości. Nie liczy się z uczuciami innych,  nie potrafi się dostosować do norm panujących w społeczeństwie, a wszystko co robi, robi tylko i wyłącznie z korzyścią dla siebie. Dużo jest przykładów jego kłamstw, zagrywek emocjonalnych, ale myślę, że każda z Was doskonale wie do czego oni potrafią się w tych tematach posunąć.
                Jest to bardzo ogólny zarys jak wyglądał nasz „ związek”. Myślę, że najistotniejsze w tym wszystkim jest pytanie, dlaczego wracałam do niego ponownie i naprawdę nie potrafię tego zrozumieć. Myślę, że to mnie trzyma w miejscu i nie mogę pójść dalej.  Już wcześniej wiedziałam, że ten związek nie daje mi szczęścia, a jedyne co dostaję to ból, zmartwienia, łzy, nieprzespane noce i poczucie irracjonalnego lęku. Zawsze jak mnie prosił to do niego wracałam, nawet nie musiał specjalnie się starać, pozwalałam na to, żeby jedno przepraszam wszystko załatwiło i było „ tak jak dawniej”. Jeżeli miał kłopoty i dzwonił do mnie o trzeciej w nocy ja wstawałam i wychodziłam, żeby się z nim spotkać. Zawsze byłam na każde skinienie nie zależnie od tego czy ze sobą byliśmy czy akurat postanowił mnie zostawić.  W tamtym roku dopuścił się dwóch rozbojów ( nieoficjalnie jest ich więcej) w tym jeden dokonany na oczach małego dziecka. Mimo tego byłam z nim i starałam mu się pomóc, starałam się zrozumieć. Wierzyłam, że po prostu zabłądził, zgubił swoją drogą a tak naprawdę jest wartościowym człowiekiem. Wspierałam  go kiedy trwało śledztwo, kiedy jeździł do prokuratury składać zeznania. Skończyło to się tak, że znowu mnie zostawił. W tym momencie powiedziałam sobie dość. Oczywiście prosił mnie, abym do niego wróciła, od lutego prosił mnie o to trzy razy. Nie złamałam się, ale po każdym takim „numerze” jestem emocjonalnym warkiem człowieka. Mimo, że nie jesteśmy razem interesuję się jego życiem, sprawdzam czy już była rozprawa sądowa, sprawdzam czy trafił za kratki. Błagał mnie o pomoc, zapewniał o miłości, mówił, że dopiero teraz zrozumiał jak bardzo mnie kocha. Pomimo tych słów nie zdecydowałam się wrócić, ale mam poczucie winy, że zostawiłam człowieka, który liczył na moją pomoc. Nie potrafię się uwolnić od uczucia, że postąpiłam niesłusznie.  Z drugiej strony, racjonalnej strony myślę, że to wszystko co mi powiedział to była znowu jego gra, gra przeznaczona dla mnie…Nie potrafię zapanować nad swoimi uczuciami, emocjami. Nie wiem jak sobie z tym poradzić, jak pozbyć się poczucia winy, jak przestań o nim myśleć, jak to wszystko zostawić za sobą? Dość często mam wrażenie, że za nim tęsknie a raczej za tą iluzją, którą sobie stworzyłam, za obrazem człowieka, który tak naprawdę nie istnieje.

Muffin

*********************

 24.08.2012

CZYSTY JAK ŁZA

samanthi


Poznałam go na pewnym portalu internetowym, niezrażona wcześniejszymi niepowodzeniami w miłości, postanowiłam wyjść losowi naprzeciw, wziąć sprawy w swoje ręce i znaleźć swoje szczęście. Jego uosobieniem była miłość mężczyzny. Myślę ze jestem uzależniona od tego uczucia.
W końcu spotkałam jego, coś zaiskrzyło, czułam ze chce go spotkać jeszcze. I w sumie samo to jakoś poszło. Spotkanie pierwsze, potem kolejne, nie minęło półtora miesiąca a wyznał mi miłość. Potem czule słówka, spotkania u mnie, bo on mieszkał z rodzicami, ja mieszkanie wynajmowałam, potem u niego, kupił i urządził przy pomocy rodziny własne mieszkanie. Mówił, że nigdy nie był w żadnym związku, że bał się zranienia, podobało mi się to, chciałam chłopca czystego.
Ja bardzo pragnęłam miłości, mój poprzedni burzliwy związek zakończył się, bo on mnie zdradził. W sumie rok czasu zapominałam o nim. Kiedy jako tako doszłam do siebie znów zaczęłam szukać i spotkałam właśnie tego ostatniego faceta.  Wymodlonego. Miał być jedyny, ostatni, na cale życie. Owszem, nie podobało mi się w nim kilka rzeczy, ale tak nie chciałam być sama ze przymknęłam na nie oczy. Dla przykładu popadał w gniew, obrażał się, kiedy nie robiłam czegoś, na czym mu zależało, potrafił podczas rozmowy telefonicznej przerywać mi i unosić głos. Trochę mnie to zaniepokoiło, ale stłumiłam te uczucia.

Potem był wyjazd na Mazury i tam się zakochaliśmy, przyroda, zmiana otoczenia, myślę, że to zrobiło swoje.
Ale gdy minęło pierwsze to najgorętsze namiętne uczucie i motyle w brzuchu, zaczęły się kłótnie, co mnie w nich najbardziej bolało? Że nawet jak ja coś, jak on to mówił, „nabroiłam”, to robił mi kazanie, karcił jak małe dziecko, a dlaczego to zrobiłam, nie pozwalał załagodzić konfliktu tylko go rozdmuchiwał, ja mówiłam, dlaczego, przepraszałam, ale on oczywiście musiał odgrywać urażonego księcia. Był strasznie zasadniczy, potem tez się okazało ze wybuchowy. Potem doszły już przezwiska, przekleństwa chamskie odzywki jak np. zamknij ryj jak uniosłam głos, bo przecież na niego się nie krzyczy. Tak mówił. Za to na mnie można było krzyczeć. Uważał ze w związku nie można się kłócić, nie tak często jak my, raz na rok kłótnia powinna być. Pochodził (z tego, co mówił, bo nie poznałam dobrze jego rodziców, matkę tylko na weselu, ojca wcale), z rodziny gdzie rodzice ciągle kłócili się i on sobie obiecał, ze on ze swoja zona nie będzie się tak kłócił. Uważał, ze jego rodzice powinni się rozwieść. Był tez strasznie przewrażliwiony, wrażliwy, tzn. łatwo go było zranić wtedy zaraz się zamykał w sobie, oprócz tego bardzo podejrzliwy i mściwy. Podejrzewał mnie o najgorsze, nie ufał, uważał ze jak telefonu od niego nie odbieram to ze zaraz jestem na spotkaniu z jakimś facetem, ze go robię na boki. Tłumaczenia nic nie pomagały, ja się denerwowałam, że mnie tak osądza, a on uważał ze jak ja się unosiłam, to ze naprawdę miałam coś na sumieniu,. Potrafił bardzo często odpłacać pięknym za nadobne, jak ja od niego telefonu nie odbierałam, bo naprawdę nie słyszałam to on tez nie odbierał od razu jak ja oddzwaniałam. Jak ja nie odpisywałam 3 h on tez tyle nie odpisywał.
Po roku dowiedziałam się ze mnie zdradził. Najpierw przeczytałam w jego telefonie sms, właściwie raport doręczenia gdzie był fragment sms” czy już dotarłaś do domku skowroneczku?”. Cały świat mi się zawalił. Pomyślałam znowu to samo, znów mnie ktoś zdradził. Czułam się jakby ktoś wsadził mi rękę do środka i chciał wyrwać wszystkie wnętrzności. Nie przyznawał się póki mu palcem nie pokazałam gdzie w jego telefonie dokładnie znalazłam ten sms, chyba sam nie wiedział ze ma w telefonie taka funkcje jak raporty doręczeń. Przepraszał, błagał bym mu wybaczyła, ze miedzy nimi nic nie ma ze to tylko smsy. Kazałam mu się wynosić, potem oprzytomniałam z bólu zaczęłam się do niego odzywać, on na początku odpowiadał potem przestał ze niby jest z kumplami. Potem dowiedziałam się, że był z nią tego dnia na weselu, nie wiem tego na pewno, ale mogę tak z dużym prawdopodobieństwem przypuszczać.
Najbardziej mnie bolało to zaskoczenie, ja mu ufałam bezgranicznie, uważałam go w głębi ducha za porządnego człowieka odpowiedzialnego, uczynnego, z zasadami, mówiłam wszyscy, ale nie on, wszyscy. Nawet w seksie nie miał jakoś dużego libido jak mój były, byłego podejrzewam o zdrady, bo miał takie parcie na seks, a nasz związek był na odległość. Ale nie tego ostatniego, nie jego. On z pozoru to człowiek urokliwy, wydaje się sympatyczny, ma swoje grono kolegów, co go lubią, bo on jest dla nich koleżeński, i uczynny. Był kulturalny, może mało romantyczny, ale wydawał się oddany i uczuciowy. Myślałam sobie – wspaniały kandydat na męża. Sam też się jako taki reklamował.  
Dlatego mój szok był olbrzymi.
Dałam mu szansę, za kila dni znów odkryłam smsy do kolejnej panienki. Znów szok i niedowierzanie. Tym razem powiedziałam ze muszę się zastanowić.
Ze nie chce go na razie widzieć ze się nim brzydzę i muszę to przemyśleć. Ale ogarnięta złymi przeczuciami, gdy się nie odzywał pojechałam do niego rano w niedziele. Rolety zasłonięte, potem odsłonięte, wiec wiedziałam ze jest. Ale mi nie otworzył a wyraźnie słyszałam ze ktoś jest w środku. Świat mi znów runął, wiedziałam ze jest z kimś, z panienka.
Wróciłam załamana ledwo żywa, wyrzuciłam jego wszystkie rzeczy na śmietnik. Za kilka godzin zaczął słać smsy i pytać czy byłam u niego, ze jego nie było a była to jego siostra ze nocowała tam, bo prosił ją o umycie okien, nie otworzyła mi, bo mnie nie znała, bała się. Uwierzyłam. Wmówiłam sobie, ze to prawda bo nie radziłam sobie z bólem.
Potem przestał przyjeżdżać, pisaliśmy, ale jak pytałam  kiedy przyjedzie to się wykręcał.  zastanawiało mnie, co jest.  Napisał ze ma jakieś uczulenie od sauny, ja od razu ze złapał jakąś chorobę weneryczną, ze był seks z inna, wypierał się ze to od sauny, kiedy w końcu przyjechał obstawałam żeby się przyznał ze zdradził ze  to uczulenie w miejscu wiadomym na jego ciele nie jest od sauny, że ja nie wierze, w końcu przyznał się ze był seks.
Od razu wszystko mi się poukładało, ze wtedy w mieszkaniu to był on z panienka ze ich nakryłam, a nie jego siostra, cholernie się rozkleiłam, zanosiłam się od płaczu. Kazałam mu się wynosić.
To był olbrzymi niesamowity ból, jakiego nie zaznałam w życiu, chciałam umrzeć i nic więcej
Następnego dnia nie wytrzymałam, napisałam do niego ze jest mi źle ze umieram, miałam akurat urlop w pracy a ból był tak potężny że nie radziłam sobie, nie miałam do kogo zwrócić się, chciałam też poznać motywy czemu mi to zrobił.
On tez cos pisał, generalnie ze jemu tez źle. W końcu ze to wszystko moja wina, bo nie dałam mu ciepła. Ze byłam taka niedobra dla niego. Ze gdybym była dla niego lepsza, to by tego nie zrobił, a poza tym to on chciał sobie i mi udowodnić, ze stać go na inną,  żebym nie myślała sobie, ze żadna go nie zechce.
 Ja tak pragnęłam tej iluzji ze jest wszystko jak dawniej ze wzięłam te wina na siebie, przypomniałam sobie parę złych sytuacji z moim udziałem i pomyślałam ze ma racje, wybaczyłam mu.
W tym roku w lipcu, rok po pierwszej zdradzie, odkryłam kolejną zdradę, dotarłam do jego konta na portalu randkowym, tam się dowiedziałam o wszystkim, pisał hurtowo wiadomości do panienek te same teksty, kopiuj wklej. Która się odzywała tej proponował kawkę, kino. Tę zaprosił do kina, potem się do niej nie odzywał. A potem jak się pokłóciliśmy znów się do niej odezwał zaproponował masaż, saunę, jacuzzi, zaprosił do swojego mieszkania. Ona sie zgodziła. Jak to przeczytałam od razu spakowałam jego manatki pojechałam do niego oddalam rzeczy i powiedziałam że wszystko wiem. Rozpłakałam się jak małe dziecko, miałam być twarda a wyszło jak zwykle, zaczął się tłumaczyć ze seksu nie było ze to tylko spotkanie, przysięgał ze seksu nie było i znów ze to moja wina, dlaczego taka byłam dla niego, gdybym taka nie była nie zrobiłby tego. Jak go zapytałam, czemu się z nią więcej nie spotkał to powiedział, że coś mu w niej nie odpowiadało! Nie, że tylko ja jestem ważna i się liczę, że to zrozumiał. Nie! Po tym spotkaniu w mieszkaniu więcej się z nią nie widział. Po tym spotkaniu napisał jej tylko wiadomość na tym portalu randkowym, ze dziękuje za miłe spotkanie, że jest wyjątkową wartościową piękną i pociągająca kobieta, ale on musi pobyć sam i nie chce się na razie angażować (pisał to, bo on nie umie znieść myśli ze ktoś o nim źle pomyśli i źle oceni) potem tego samego dnia napisał do innej panienki wiadomość z tym samym zaproszeniem na jacuzzi i do mieszkania i na masaż, ale tamta odmówiła, że to nie ten adres, że nie wchodzi obcym facetom do łózka). Co za bezwzględny człowiek, sama nie wierzę, co czytam i piszę.
Potem pisał smsy obwiniające mnie, kiedy się nie ugięłam pisał ze zrobił coś obrzydliwego ze teraz wie ze to okropne więcej tego nie zrobi, ale jak ja się nie zmienię i nadal będę miała fochy i będę się obrażała, to on może nadal tak robić. Ze to, co się stało wbrew pozorom może nas połączyć, scalić, że jestem jego bratnią duszą.
Jednak ja nie odpisywałam, on dzwonił, pisał ja twarda nie odpowiadałam, ale w końcu pękłam, napisałam sms, wtedy on napisał, ze on wszystko przemyślał ze jest już zmęczony obolały, boli go to wszystko ze musimy wszystko zakończyć, bo nie pasujemy do siebie. Wtedy ja go prosiłam byśmy dali sobie szanse, on nie chciał.
Ostatni raz widziałam go pod koniec lipca, oddalam mu jego ostatnie rzeczy, dwa dni później zaprosił mnie na wesele, jako osobę towarzyszącą, ale to było dzień przed weselem ja juz miałam zaplanowany wyjazd nad morze, powiedział ze rozumie i ze nie pójdzie na wesele powie ze ja nogę skręciłam a on sam nie pójdzie. Powiedział tez, jak zapraszał mnie na to wesele, ze to nie zmienia naszych ustaleń, ale myśli ze nic się nie stanie jak pójdziemy razem. Ja bałam się zaryzykować, pomyślałam ze stracę przez niego urlop kolejny już w roku (w zeszłym cały przepłakałam, bo akurat tez w urlop dowiedziałam się o zdradzie) i jeszcze pisze że to nie zmienia naszych ustaleń.  pomyślałam ze pojadę nad to morze, zwłaszcza jak napisał ze on rozumie, i ze beze mnie nie idzie, i jeszcze mi pisał tego samego dnia przed weselem żebym na siebie uważała nad tym morzem.
Następnego dnia wszystko się zmieniło. Myślę ze poszedł na wesele z panienką kolejna poznana w sieci, wiem to czuje przez skore, bo diametralne zmienił się jego stosunek do mnie, pisał ze między nami koniec, i inne rzeczy ze jestem wartościowa ze poznam kogoś dużo lepszego od niego ze on nie chce zaczynać od nowa, ze zawsze bym mu wypominała zdrady, błagałam go 1, 5 tygodnia o powrót. Piekielnie żałowałam, że nie poszłam z nim na to wesele, że mogłam zaryzykować, umierałam od tej myśli, że wszystko mogło by być inaczej. Do czasu, kiedy dowiedziałam się, oczywiście nie od niego (mimo, że on cały czas na moje smsy odpisywał, tłumaczył że nie możemy być razem, ale dawał mi przez to nadzieję, myślałam, ze jak odpisuje to może go przekonam jeszcze). Pytałam, czy się z kimś spotyka, pisał ze się nikim jeszcze nie spotyka, okazało się jednak, że ma kogoś, pytał nawet znajoma o prace dla tej panny, zarezerwował dla niej i siebie hotel w Kazimierzu na 2 dni, doba 400 zł. Jak się o tym dowiedziałam nie wierzyłam. Nie myślałam, ze jest do tego zdolny. Kiedy mu napisałam ze wiem wypierał się nadal, pisał tez ze nawet jakby to była prawda, to co nie wolno mu się spotykać, to tez będzie zdrada?
Napisałam ze jest draniem jak mógł mnie tak skrzywdzić. On na to ze nie ma sobie nic do zarzucenia, ze nie czuje się jakoś winny, no może z wyjątkiem tych dwóch jak to nazwał spotkań!!! A przecież to były zdrady.
Potem jeszcze w amoku po wypiciu alkoholu z bolącą głowa i rozpacza w dniu wyjazdu z ta panna pisała mu by nie jechał. Nie dostałam żadnej odpowiedzi.
Więcej nie pisałam, będzie jakiś tydzień, mimo że od rozstania minął miesiąc, to tak naprawdę nie piszę mu nic tydzień. Policzyłam ze jak go błagałam o powrót to wysłałam 200 smsów.
Naiwna myślałam ze jak mi odpisuje to ze jest szansa. Gdybym wiedziała ze w tym czasie szuka kogoś a potem że już ma,  nigdy bym nie prosiła. A on mi pisał ze on musi pobyć sam jak mu proponowałam by ze mną nad morze jechać, wtedy to się uniósł w smsie mi napisał ze stosuje na nim psychomanipulacje i wszczepiam poczucie winy, teraz już wiem, ze nie chciał jechać, bo szedł na to wesele z nią. Ważne było pokazanie się przed rodzina. Tchórz, sam nie umiał iść, wziął obca, mógł mi powiedzieć, że jednak musi iść na to wesele, bo rodzina naciska a poszłabym, ale on wolał zwrócić się do obcej.
Widać przypadła mu do gustu
Ja liczyłam po cichu ze wyjazd będzie nieudany, idiotka, ale jak wrócił z Kazimierza pierwsze, co zrobił to dodał ja do znajomych na facebooku a mnie jednocześnie wyrzucił z grona swych znajomych.
Poczułam się jakby mi ktoś wbił nóż w plecy, jakby wyrwał serce, i zgniótł je, zdeptał ubłoconymi butami, pękło wszystko, ostatnia nadzieje odeszła. Myślałam, dzieciak. Zachował się jak gówniarz.
Co się ze mną działo jeden Bóg wie, byłam na samym dnie, najgorsze jest poczucie winy ze byłam niewystarczająco dobra dla niego, ze to moja wina, najgorzej jest rano jak wstaje, czuje wtedy takie uczucie pustki taki bezsens, w pracy siedzę i mało się odzywam.
Ten blog mi pomaga bardzo, tu znajduje pokrzepienie jak czuje pokusę by coś mu napisać a zdarza się ze czuje, nie byłoby to proszenie, ale by mu napisać jaki jest beznadziejny i jak nim gardzę. A czasem by napisać, że żałuje, że nie byłam inna. Mam czasem ochotę zemścić się i nasłać na niego policję, wiem ze pali trawkę wspólnie z kumplami nawet wiem, kiedy i gdzie, chciałabym żeby policja go namierzyła, ale to człowiek bezwzględny i mściwy boje się ze potem chciałby mi odpłacić. Czasem mam ochotę napisać list do jego rodziców, niech wiedza jakiego mają syna, ciekawe jaki podał powód naszego rozstania.
Musze odnaleźć w sobie szczęście, zawsze uzależniłam swoje szczęście i uśmiech od innej osoby, posiadanie faceta było moim najwyższym celem, a jakże. To takie smutne. Ale jak z tym walczyć. Nie jestem gotowa na nowe związki mam ranę w sercu, nikt mi się nie podoba, jak ją szybko zabliźnić. Jednocześnie źle mi samej, czuję się jak twór trzeciej kategorii.
Najbardziej mnie boli ze on ma kogoś a ja jestem sama, boli jak myślę ze jest szczęśliwy ze ona jest lepsza ode mnie, ze ja faktycznie byłam zła, ze jej nie będzie zdradzał, bo tylko ja na to zasługiwałam.
M. 


26.08.2012

W ŚWIECIE KWIATÓW 
LULA

Kocham kwiaty zwane narcyzami od dzieciństwa, za ich skromną powierzchowność i oszałamiający zapach. Gdybym wiedziała, że narcyz może być tak niebezpieczny... Ale nie wiedziałam. Wiem teraz. Mojego pana N poznałam w 2004 roku. Nienachalna uroda tego pana sprawiła, że długo opierałam się przed bliższymi kontaktami z nim. Ale on był uparty, setki telefonów /często przeze mnie nie odbieranych/, mozolna, praca aby mnie do siebie przekonać po kilku miesiącach uwieńczona sukcesem. Trafił na mój gorszy dzień i umówiłam się z nim na kawę. I to był błąd.
 Znakomicie potrafił się zareklamować - bardzo dużo, jak się niebawem okazało potrafił. Naprawdę. Naprawy mojego samochodu, remonty mojego mieszkania, wspólne jak się okazało formy spędzania wolnego czasu, dobry seks - nic nie było problemem. Był uroczy, z ogromnym poczuciem humoru, zarażał mnie optymizmem, adorował, obsypywał drobnymi prezentami, czasami płacił rachunki, troszczył się o mnie tak, jak nikt przed nim. Był na każde zawołanie, niezawodny.
 Taka sielanka trwała przez trzy lata. I nagle mnie zdradził. Nie szukał daleko - z moją sąsiadką. Ona zawsze mi zazdrościła - mówiła jaki to cudowny facet, skąd ty go wytrzasnęłaś, przecież takich facetów się już nie spotyka. Byłam w szoku. Zerwałam. Jednak po 3 miesiącach pan N powrócił skruszony, śmierdzący piwem, z objawami depresji i z prośbą o wybaczenie. Nie mogę bez ciebie znaleźć sobie miejsca, żyję tylko dzięki tobie - to słowa, które potem słyszałam wielokrotnie. Bo jak dobra mama - wybaczyłam mu to potknięcie, które niestety nie było ostatnim.
 Kolejne 4 lata naszego związku to typowa huśtawka emocjonalna. Kolejne cieczki / tak je nazywałam/ mojego pana N, kłamstwa, zdrady, manipulowanie mną, naszymi rodzinami, znajomymi , moje odchodzenia i jego powroty i błagania o wybaczenie. Nie miałam na tyle siły, aby zerwać ostatecznie. Przygarniałam do piersi jak niesforne dziecię faceta starszego ode mnie o 9 lat. Szantażował mnie emocjonalnie, że sobie coś zrobi, pił, przyjeżdżał do mnie w nocy pijany, tylko po to, żeby się ze mną pokłócić, trzaskał drzwiami i odjeżdżał pijany. Wyrzucałam go drzwiami - przychodził i robił mi cyrk pod oknem. Nie jestem w stanie policzyć nieprzespanych przez niego nocy. Wiedziałam, że muszę to skończyć dla mojego dobra, ale nie potrafiłam. 
 Szukałam pomocy w mądrej literaturze. Nie rozumiałam, jak jedna osoba może mieć tak różne oblicza. W pewnym momencie myślałam, że on jest psychopatą. Czytałam na ten temat i okazało się, że mój pan N ma wszystkie cechy narcyzmu. To mnie otrzeźwiło, tym bardziej, że psychopatolodzy twierdzą, że narcyzm to bardzo poważne zaburzenie osobowości, w zasadzie nieuleczalne. Spotkasz na swojej drodze narcyza - uciekaj, ratuj siebie, to jedyne co możesz zrobić, jemu po prostu nie możesz pomóc.
 Kiedyś przeczytałam w jakimś poradniku, że jeżeli nie możesz rozstać się z toksycznym mężczyzną, który cię niszczy, nie śpiesz się. Poczekaj, decyzja o rozstaniu musi dojrzewać, on musi upodlić cię tak, że wreszcie dotrze do ciebie,że to nie ma sensu, że będzie ci lepiej bez niego, niż z nim. Jak osiągniesz tę pewność, zerwanie będzie łatwiejsze i mniej bolesne.
 I tak było u mnie. Z każdym kolejnym wyskokiem pana N, moje uczucia skromniały, malały, aż podjęłam stanowczą decyzję. Nie było to proste, bo życie z narcyzem jest koszmarem, ale rozstanie / nie po jego myśli / to dopiero historia.... Uciekam, potykam się / wiecie jak jest - wspólni znajomi, rodzina /, ale uciekam. Chciałam się tym z wami podzielić. I przestrzec - z narcyzów kochajcie tylko kwiaty.
 Lula. Pozdrawiam.




ZULA


Chwilami czuję się martwa!
Witam!!

Mój nick to Zula, pisałam dzisiaj w przewodniku. Akurat jestem sama bo mój pan i władca śpi z alkoholowym wyziewem. Zdecydowałam się napisać do Was ale nawet nie wiem od czego zacząć.Wszystkie tak przejmująco piszecie a ja mam taki chaos w głowie, że nie umiem nawet logicznie myśleć. Spróbuję jednak i proszę o wyrozumiałość jeśli będzie to trochę chaotycznie napisane. Jestem jak już wspomniałam wcześniej kobietą 40+ Powinnam być rozważna i ( nauczona doświadczeniem z byłym mężem ) i nie pakować się w związek, który całkowicie mnie wyniszcza ale nic bardziej mylnego. Zakochana ślepo dałam się wmanewrować w coś co w ogóle szczęśliwego związku nie przypomina ( no może śladowe ilości ) i choć wiem, że to mnie wyniszcza nie umiem sobie sama z tym poradzić. Zacznę jednak od początku. Po rozwodzie z mężem ( o tym nie będę pisać bo to już historia choć w mojej psychice zrobiła wielkie spustoszenie ) byłam bardzo długo sama. Musiałam stawić czoło problemom samotnej matki z dala od najbliższych. Byłam zdana tylko i wyłącznie na samą siebie. Udało się, odżyłam choć ex nie dawał mi spokoju. Po dwóch latach samotności mój syn wziął sprawy w swoje ręce i wspólnie ze znajomymi zapisali mnie na dwa znane portale społecznościowe i tak się zaczęłam " odradzać " Poznałam wielu ciekawych ludzi a wśród nich swojego obecnego partnera. Przez jakiś czas utrzymywaliśmy kontakt tylko wirtualny i przez tel. Potem doszło do spotkania, gdzie nie poczułam do niego sympatii i nasze drogi się rozeszły. Nie mieliśmy ze sobą żadnego kontaktu aż po ponad rocznej przerwie odezwał się i umówiliśmy się na koleżeńskie spotkanie. I od tego czasu jesteśmy razem. 

Zakochałam się jak nastolatka. Pan X powtarzał mi ciągle, że to przeznaczenie i że jestem miłością jego życia. Oboje po przejściach ale zregenerowani. Byłam szczęśliwa i byłam pewna, że to jest  " To "  bo skoro wcześniej nic do niego nie poczułam to teraz coś się stało co nas związało ze sobą. Uwierzyłam w to przeznaczenie i zgubiłam swój rozsądek :( Nawet czerwone lampki, które się zapalały nie były w stanie mnie od niego odciągnąć. Po dwóch i pół mies. wprowadził się do mnie na kilka dni bo chciał sobie znaleźć w pobliżu mnie jakieś lokum i tak został do dziś. W niedługim czasie okazało się, że mój ukochany ma dwa oblicza. Jak dr jekyll an mr hyde. Nie jest mi łatwo finansowo ale zawsze sobie z dziećmi radziliśmy, na nic nie brakowało, rachunki na czas opłacone i jeszcze miałam jakieś drobne na swoje wydatki, typu fryzjer itd. Niestety odkąd się pan X wprowadził ( nie pracował ponad 3 mies. ) mój stan konta topniał z dnia na dzień i właśnie tak dzisiaj żyję. Z dnia na dzień a pan X zaczął sobie pozwalać coraz bardziej. 
Ma poważny problem z alkoholem ( on tak nie uważa, tyle, że jak popije to nawet zawala pracę więc to o czymś świadczy? ) co powinno być już dla mnie sygnałem ostrzegawczym bo miałam ten sam problem z ex mężem ale gdzie tam. Zakochana, głucha i ślepa, uwierzycie? I tak jest do dziś. Pan X jak jest trzeźwy to jest normalnym facetem choć zakochanym w sobie egoistą. Jednak pomoże w domu, ugotuje, jest kochający. Niestety tak jest tylko wtedy kiedy nie ma pieniędzy. Za każdym razem kiedy w jego portfelu pokazuje się jakaś suma to pan X zmienia się jak kameleon. Pije kilka dni pod rząd non - stop, robiąc sobie tylko przerwy na sen. Nie liczy się ani ze mną ani z moimi dziećmi, do których wiecznie ma pretensje. Jak wypije staje się agresywny i używa pod moim adresem takich epitetów, że aż wstyd pisać. Napiszę jednak o niektórych, muszę...usłyszałam już pod swoim adresem ( jesteśmy razem siedemnaście mies. ), że jestem panią Nikt, że jestem zerem, zdzirą, szmatą. Kilka razy mnie bardzo mocno ścisnął, chwytał mocno za włosy i straszył :( Kiedy mu powiedziałam, że nie płaci za rachunki i mieszkanie ( on twierdzi i rozpowiada w koło, że nas utrzymuje ), a żyje sobie jak pan i władca w moim domu to wybił mi szybę w drzwiach wejściowych. Potrafi wyjść z domu i nie wrócić na noc, wszystko robi byle się napić. Kiedy pieniądze się kończą robi się potulny i tak umiejętnie mną manipuluje, że wybaczam. Za każdym razem wybaczam :( Wybaczyłam nawet kiedy mi splunął centralnie w twarz i powiedział, że jestem beznadziejna w łóżku. Potrafił tak odwrócić kota ogonem, że obwiniałam się sama za to, że tak się dzieje, co robię z resztą do tej pory. Jestem głupia, wiem o tym doskonale ale nie potrafię się od niego uwolnić. Za każdym razem po takich jego libackich akcjach, pękam. Szukam dla niego usprawiedliwienia i nie zauważałam swoich dzieci, które widzą jak cierpię i nie znoszą pana X za to co wyprawia. Tyle, że o wielu rzeczach moje dzieci nie wiedzą. Boję się im mówić bo...sama jestem tym przerażona. 
Czasami myślę, że mam syndrom ofiary. Jak nie kocham to umiem racjonalnie myśleć i być asertywna. Jeśli kocham to zatracam się w tym całkowicie. Nawet nie wiecie, jak żałuję dnia kiedy pan X się do mnie wprowadził, każdej chwili kiedy mu wybaczałam, że pozwalam by moje dzieci w tym uczestniczyły. Wczoraj kiedy mój syn ( dorosły facet - student ) powiedział mi, że przez to co w naszym domu się dzieje on ma już dość ( pan X pije od piątku non - stop ) powiedziałam partnerowi, że ma się jak najszybciej wyprowadzić z mojego domu i z mojego życia. Nie pomaga mi w niczym a wymagania ma coraz większe. Nie spałam całą noc a dzisiaj od rana już usłyszałam, że wyprowadzi się jak będzie chciał i żebym nie podskakiwała bo pożałuję i pojechał sobie na zakupy. Wrócił jeszcze bardziej pijany ale wciąż było mu mało więc się tylko przebrał i wyszedł a ja kolejny weekend sama, zapłakana a w głowie huczą mi jego słowa. Kiedy wytrzeźwieje będzie przepraszał i zarzekał się, że nic takiego mi nie mówił :( 
Nie umiałam sobie znaleźć miejsca i piszę do Was bo już nie wytrzymuję. Znów próbowałam go usprawiedliwiać i szukać w sobie winy ale przypomniały mi się słowa syna i staram się być stanowcza. Staram się bo boję się tylko, że jak on wytrzeźwieje znów mnie będzie urabiał i znowu pęknę. On potrafi mnie podejść, omamić, zmanipulować i jeszcze zrobić tak bym to ja czuła się za wszystko odpowiedzialna. Chciałabym by zniknął z mojego życia a z drugiej strony boję się go stracić. 
Czy tak powinno być? Czy tak postępuje ktoś kto kocha? A może to ja jestem nie normalna :( Nie wiem co mam robić bo zwyczajnie zgubiłam swoją godność i na próżno jej szukać :( Rozpisałam się i przepraszam za to, ale choć trochę wyrzuciłam z siebie ból. Dziękuję za wyrozumiałość i pozdrawiam.


 27.08.2012

EWA - STORY

Witajcie, I ja się skuszę. Na podzielenie się swoją historią. Mojej pierwszej miłości, I ostatniej jak na razie. Może napisanie tego prawie w punktach pomoże zobaczyć. 7 lat nadziei, bólu, kłótni.
Poznałam go na stacji benzynowej. Podszedł, zapytał czy pójdę z nim na piwo. Dość zmieszany I czerwony, ujął mnie. Przeszliśmy się razem do mojego domu(wynajmowałam pokój). Chwila rozmowy I nagle się zmył, bez wyjaśnienia, bez większego pożegnania. Drugi raz zobaczyłam go w autobusie, uśmiechnęłam się on zrobił się czerwony I coś tam burknął. Za jakiś czas napisał do mnie, numer wziął od kogoś znajomego. (Mieszkaliśmy na emigracji, Polaków w okolicy nie trudno było wypytać czy mnie znają). Zaimponowało mi to że się postarał o mój numer. Zaczęliśmy się spotykać. On zawsze przychodził z piwem. Ale nie zapraszał mnie nigdzie, tylko szliśmy do parku, nad rzekę. Tłumaczył się fobią społeczną. Przez cały okres spotykania nie zabrał mnie nigdzie. Twierdził że kocha jak umie. Że go zdradziła poprzednia dziewczyna I że nie umie zaufać. Tłumaczyłam jak dziecku, że każdy ma prawo być szczęśliwy. Mówił że mnie kocha I potrzebuje czasu. Za szybko poszliśmy do łóżka (wg niego) Potem po każdym seksie piętnował mnie poczuciem winy. Że zależy mi tylko na jednym, że jestem k****ą I sz****ą. Płakałam I mówiłam że nikogo nie kochałam jak jego. I tak czułam. W sumie on był pierwszą osobą która “odwzajemniła” moje uczucia. Nigdy nie czułam się tak blisko z nikim. Umierałam jak się obrażał. Na każdym spotkaniu był alkohol. Miałam dość picia, sugerowałam że nie chcę, ale on chyba nie umiał inaczej. Nie przychodził pijany, ale przeważnie z piwem. Jak nie miał piwa, to prosił o kupienie(!). Szok, ale byłam ślepa. Ale zakochana. 

Nawet po pierwszym policzku mi nie przeszło. Czekał na mnie, gdy pojechałam na dwa dni do koleżanki. Przywitał mnie policzkiem I wyzwiskami. Potem było tylko gorzej. Zdradzasz mnie, zdradzasz mnie, ty sz****o. Byłam w szoku, byłam pewna że siła mojego uczucia go opamięta. Nie potrafiłam przestać kontaktować się z nim. Ciągle kochaliśmy się, potem było tak że mnie bił a potem chciał się kochać. Takiego uczuciowego rollercostera nie przeżyłam nigdy. Chodziłam do pracy z siniakami pod maską pudru. Ludzie widzieli, ale nie reagowali. Mówili tylko żebym się z nim już nie spotykała. Teraz sobie myślę za jaką idiotkę musieli mnie mieć. Zrywał ze mną co tydzień. Do piątku.... Do weekendu, jakieś zajęcie przecież musiał mieć. Któregoś razu zmusił mnie do zrobienia testu ciążowego. Kazał mi kupić I zabrał mnie do centrum handlowego, kazał wejść do ubikacji I zrobić test. Ze zdenerwowania nie mogłam trafić na patyczek. Test nic nie pokazał. Na drugi dzień zrobiłam sama w domu. Pozytywny.
Tak, byłam głupią kozą, która nie uważała.
Zadzwoniłam do niego - “jestem w ciąży” Krzyczał. Wieczorem przyszedł po mnie do pracy, wziął za rękę, poszliśmy do mnie przestraszeni. Przytulał mnie I mówił że damy radę, że jakoś to będzie. Trwało to trzy dni. Potem zaczął mnie znów wyzywać I mówić że dziecko nie jest jego. Płakałam. Nie bił mnie już, napisał że jakby mnie uderzył w ciąży to by poszedł do rzeki. I od tamtej pory na mnie ręki nie podniósł, a minęło juz 7 lat. Choć tyle?
Zawinął się w trzecim miesiącu ciąży. Przez te miesiące wyżywał się na mnie słownie, potrafił mnie smsem wyciągnąć o 2 nad ranem z łóżka, brałam taksówkę I jechałam do niego w nadziei na odrobinę czułości I zrozumienia. Wyzywał, mówił – z***ałaś mi życie. Aha, namawiał mnie żeby usunąć.
Zniknął jak już pisałam koło 3 miesiąca ciąży. Zostawił mnie w głębokim poczuciu winy. Gdyby nie przyjaciele I psycholog chyba bym do rzeki skoczyła. Wrócił tuż przed rozwiązaniem, pytająć czy zatrzymuję dziecko. Nie zapytał jak się czuję, czy mam za co żyć, gdzie będę mieszkać. Nic. Powiedział że nie ma pewności że dziecko jest jego. To po wrócił? Dlaczego mu pozwoliłam? Mogłam wykorzystać jego niewiarę – I powiedzieć, tak ,nie jest twoje, odejdz. Ale chciałam żeby mój syn miał ojca, bo ja go nie miałam. Syna zobaczył pierwszy raz jak miał 3 miesiące. W tym czasie pił z kumplami I gdzieś tam niby pracował. Potem zaproponował wspólne mieszkanie – ale nie związek. Zgodziłam się bez wahania! Rany. Poszłam do pracy (starej), zatrudniliśmy opiekunkę. On pił, ne był agresywyny, ale kłóciliśmy się. Nalegał na seks kiedy miał ochotę. Często. I że historia lubi się powtarzać, zaszłam w drugą ciążę. Wściekł się.Powiedziałam,  że się cieszę, ale byłam przerażona.
Wyprowadziłam się jednak od niego.Miałam to szczęście, że w mieście był dom samotnej matki, w którym mieszkałam w ciąży. Obiecywał mi wspólne mieszkanie, że znajdzie pracę, że będzie dobrze. Wyzywał od czasu do czasu, przychodził po seks. Pisał o innych dziewczynach – wierzyłam że robi to na złość, a dziś kto wie, może sypiał z nimi wtedy aby pomścić moją “zdradę”. Nigdy nie odpowiadał wprost na pytania a sam zadawał mnóstwo I tylko wyłapywał moje “kłamstwa”. Boże, jak teraz dokładnie to widzę że miałam to wszystko na własne życzenie.
Urodziłam drugie, zdrowe dziecko. Zamieszkałam z dwójką dzieci w mieszkaniu pod przyjaciółmi. On dochodził do pomocy. Dzieci pokochał, nie powiem. A one jego – I tym mnie znów trafił. Wow, nie jesteśmy razem, ale dzieci przynajmniej mają fajnego ojca, który się nimi zajmie a ja mogę odpocząć albo wyjść z domu. Dlaczego zawsze to te małe plusiki nas ich trzymają a nie widzimy tych wielkich strat!? Dlaczego nie robimy zimnego bilansu?
Po urodzeniu drugiego dziecka zaczęłam brać tabletki antydepresyjne. Pomogły. Trzymać się dzielnie, oporządzić dzieci I nie zwariować. Zrobiłam nawet kurs I udzielałam się wolontaryjnie. I pisałam – to moja pasja.
Prosiłam go o zobowiązanie, o zamieszkanie razem. Przychodził kiedy chciał I wychodził kiedy chciał. Brał co chciał. Jedzenie, seks, Jak się nasycił szedł do siebie. I jaki wspaniały ojciec przecież. Pieniędzy nie dawał na początku, musiałam prosić (ja miałam to szczęście że żyłam z zasiłku). Kiedy nie udało się nic ustalić, ani widzeń, ani mieszkania razem, ani alimentów, poszłam do sądu. Na żadną rozprawę nie przyszedł, nawet tę co sam mi założył o prawa do dzieci. Trzymaliśmy się widzeń – był porządek. Ale jak tylko odpuszczałam godziny widzeń, robił się chaos I wyrzuty. No bo ja Ci pomagam, no bo to są moje dzieci też I ja mogę je widzieć kiedy chcę. Pomagał faktycznie. Skończyłam roczny kurs w wymarzonym zawodzie. Dzięki jego pomocy. Ale w czasie egzaminów odwrócił się. Potem zrobił to samo kiedy poszłam do pracy, zostałam bez opieki do dzieci z dnia na dzień. Musiałam zostawić pracę (to był Mc Donald więc odżałowałam). Drugi raz się lepiej przygotowałam I zatrudniłam opiekunkę I mam cudowną pracę od 4 miesięcy :).
Dzieci mają już 5 I 6 lat, są cudowne, mądre, ładne, śmieszne, dojrzałe, inteligentne. Moja duma. Nasza duma. Ale cierpią przez kłótnie rodziców. Miałam mnóstwo powodów aby go usunąc z naszego życia, albo zminimalizować jego wpływ. Ale pozwoliłam mu na wiele. Widuje dzieci bardzo często, niestety u mnie w domu, bo sam nie ma na tyle funduszy by wynająć odpowiednie lokum. Fakt, nie bije mnie, nie widzę go pijanego, ale nie mogę się uwolnić. Psychicznie. Czasem tracę nadzieję na uwolnienie się kiedykolwiek.
Czasem tłumaczę go w głowie , że każdy facet taki jest, nie sprząta po sobie, jest egoistą. Ale wyzywanie zdarza się do dziś I manipulacja, również wkraaczanie do świata moich znajomych I mieszanie w nim. Zawsze ma dla siebie wytłumaczenie.
Dziękuję bardzo za przeczytanie tego.
Mi to pomogło, zobaczyłam rzeczy z perspektywy, wiem że mój los w moich rękach. Nie odmówię dzieciom ojca, za którym przepadają, ale jak mam dbać o siebie jednocześnie? Jak wyłączyć uczucia I skąd one się biorą? Jestem DDA po dwuletniej terapii. Pomogła, ale nie do końca widać.
Bardzo mi się podoba lista praw zamieszczona na stronie. Jakie błędy popełniłam? Skutki niemoralnego prowadzenia się ponoszę w stu procentach. Nie moralnego czy uczuciowego, jak zwał tak zwał. Czy we mnie wciąż za dużo siebie obwiniania?

 MIMI - BYĆ KOCHANKĄ

Zobaczyłam Wasz blog zupełnie przypadkiem, jednak myślę, że nie był to przypadek. Powiem już na początku, jestem kochanką, a może byłam. Miałam pisać ogólnie jednak podeprę się szczegółami, bo może wielu dziewczynom to pomoże, zobaczą, że nie są same, nie są złe, zła jest ta miłość.. tak jak mi pomaga czytanie waszych historii.
Poznaliśmy się niemalże pod moim domem, już w pierwszych słowach wiedzieliśmy ze zarówno on i ja mamy rodziny, małe dzieci i partnerów...jednak to było coś tak pięknego, że nawet nie wiem kiedy planowaliśmy wspólne życie. Ja byłam szczera, moje 11 letnie małżeństwo było pustką, byliśmy rodzicami, bez wspólnych chwil, nawet spaliśmy oddzielnie, dla "mojego ślicznego", tak będę go nazywała...byłam powierniczką, przyjaciółką, kochanką a potem miałam być życiową partnerką. Nasze plany były tak posunięte, ze nawet pojawił się temat wspólnego dzidziusia, synka o imieniu Patryk banalne??? Tak teraz to wiem....Było mi go żal po śmierci taty, było żal jak mówił, że z zoną jest mu źle, było żal jak później był wypadek......czułam się wyjątkowa, kochana, pożądana, jedyna...A moje małżeństwo umierało jeszcze bardziej, z mężem nie spałam wtedy od 5 mcy....
Mój śliczny pewnego dnia postanowił wyjechać, wielki kraj, eldorado, mówił, że nam są potrzebne pieniądze, na wiele, że z tej pracy nie staniemy na nogi a żonie i córci musi zostawić mieszkanie...Płakałam nocami i dniami, wyłam jak bóbr jak wylatywał, potem były maile, komunikator....i plany, czekałam, pisałam, nieodpisany mail był tragedią, która psuła mi cały dzień, z mca na miesiąc było gorzej, aż mój śliczny pan kiedyś z dnia na dzień napisał "zbyt wiele jest problemów, za małą jest moja córeczka". Wtedy umarłam, chodziłam jak martwa, bez sensu, bez życia, bez planów, runął mój świat, jednak dalej były maile, rozbijanie na części pierwsze co było nie tak, co się stało, wspólne zamęczanie, czy kochałam mniej? Nie, tak samo mocno jak przed paru miesięcy....W grudniu po 7 mcach wrócił do Polski na miesiąc, były znów wspólne plany, łódzko, hotel...Było cudownie a ja czułam jakbym traciła swoją silną osobowość, swoje piękno, poczucie własnej wartości, dzień przed wylotem pokłóciliśmy się o to samo, o brak szans....Znów mnie odrzucił, a cieszyliśmy się, bo znów było dobrze, nie miałam siły trzymać telefonu, upadł mi na podłogę telefon a ja wyłam, wyłam, nawet nie zastanawiając się co powiem mężowi, że mam zapuchniętą twarz...Wyjechał, znów maile, maile dziesiątki konwersacji, dni cudownych euforii i dni awantur, słów raniących jak nóż, bezpośrednich, okrutnych...Postanowiłam wyjechać by dać sobie czas, to napisał mi ze wraca do Polski na trochę, ja tez wróciłam...Spotkaliśmy się, ostatnio 2 tyg. temu, cieszyliśmy się jak dzieci, bo pojawiła się szansa pracy dla niego, jednak by go nie stracić zrezygnowałam z planów, dla dzieci, rodzin, rodziców... Byłam już tylko kochanką z zakazem pisania kiedy chce, kiedyś jak cos napisałam była karkołomna awantura, ciągle czekania na mail z informacją kiedy damy rade się spotkać, cierpienia, bo powiedział ze jest inaczej, lepiej, ze mamy swój cel a widziałam, że nie...Byłam jak strażak na służbie, gotowa, bez planów, bo może ta chwila nastąpi, że właśnie się będziemy mogli spotkać....Pojechał teraz na rodzinny wyjazd, dostałam przed dzień mail, że znów wyjeżdża na długo, na bardzo długo.....Weekend myślałam, że się stoczę, wiem co to oznacza, że znów zmienił nasze wspólne marzenia....Kiedy się upiłam (nigdy tego nie robiłam wcześniej) stwierdziłam, że sobie nie radze, że jest naprawdę źle...na bardzo długo, znów mam czekać...a może kiedyś powie zostaję.
Drogie panie jestem załamana, bezsilna, szukam nadaremnie mojej tamtej osoby...tamtej zanim na niego wpadłam. Jest miłością mojego życia, ale nienawidzę siebie...bo niektóre te maile były takie, że inny  facet dostałby w pysk gdyby mi tak napisał, a na pewno nigdy by mnie nie zobaczył więcej a z niego....Nie mam siły już, ale nie mam siły przestać...
Pozdrawiam was serdecznie, z chęcią pobędę tu jeszcze.
Piszecie ze trzeba wyrzucić wspomnienia, nie odwiedzać miejsc gdzie razem byliśmy, musiałabym wyjechać, każde miejsce było z Nami, najbliższa mi okolica, dalsza i wiele innych miejsc...
Mimi


Ten tekst jest wyłączną własnością uczestnika blogu o pseudonimie mimi, proszę poza blogiem nie powielać i kopiować.

Brak komentarzy: